Półtora roku temu rząd Beaty Szydło przyjął podstawowe założenia Planu Morawieckiego, który miał stanowić wielki przełom dla polskiej gospodarki. Przełomu nie ma, a rząd planuje wprowadzić pełne oskładkowanie przychodów ze wszystkich umów cywilnoprawnych.
1 września był pierwszym dniem, w którym osoby do tego uprawnione, mogły składać w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych wnioski o przejście na emeryturę dzięki obniżeniu wieku emerytalnego do
65 lat dla mężczyzn i 60 lat dla kobiet. Wprawdzie rząd dokonał już wcześniej stosownych obliczeń, w ramach których oszacowano koszt zmian na ok. 10 mld zł w 2018 roku, lecz najwyraźniej oblężenie, jakie przeżyły oddziały ZUS-u, spowodowało niemałe zamieszanie.
Szturm na ZUS przypomniał najwidoczniej głównym decydentom polityki społecznej w rządzie, że stworzenie możliwości wcześniejszego pójścia na emeryturę spowoduje jeszcze większą presję na polski system emerytalny. 400 tys. osób, które przedwcześnie odejdą na emeryturę, zmniejszy liczbę osób w wieku produkcyjnym do ok. 23,4 mln, co siłą rzeczy jeszcze bardziej pogorszy sytuację tych 60 proc. Polaków, którzy jako aktywni zawodowi muszą utrzymać pozostałe 40 proc.
Polityka bezradności
Swoją bezradność wobec postępującej katastrofy demograficznej polski rząd próbuje tradycyjnie zakryć, wzorem swoich poprzedników prowadząc walkę z umowami śmieciowymi. Jako negatywnych bohaterów tego przedstawienia rządzący starają się przedstawić przedsiębiorców, którzy nie tylko kiepsko płacą, ale także oferują najmniej korzystny dla pracowników tryb zatrudnienia. W roli wybawcy występuje z kolei rząd, który nie tylko wprowadza wyższą płacę minimalną (od 1 stycznia 2000 zł brutto), lecz także zmusza złych pracodawców do tego, aby odprowadzając składki, zapewnili pracownikom odpowiednią przyszłość.
Fałszywość tej opowieści polega przede wszystkim na tym, że rządzący nie potrafią, lub nie chcą dostrzec prawdziwych przyczyn coraz większych problemów polskiego systemu emerytalnego oraz rynku pracy. Jako partia o socjalistycznych poglądach PiS nie rozumie, że źródłem obecnych patologii jest skrajnie wysokie, bo sięgające ok. 70 proc., opodatkowanie pracy w Polsce. Uciekanie do szarej strefy czy też poszukiwanie innych, niż umowa o pracę form zatrudnienia, wynika nie ze złej woli Polaków, lecz z ogromnych ciężarów, które muszą ponosić na rzecz coraz mniej efektywnego i coraz bardziej dokuczliwego systemu.
Pomysł pełnego oskładkowania dochodów ze wszystkich umów cywilnoprawnych był już zgłaszany kilkukrotnie, lecz jak donosi dziennik „Rzeczpospolita”, teraz wprowadzenie go w życie staje się bardziej realne, niż było do tej pory. Przejmując władzę, partia Kaczyńskiego mówiła o nawet 100 mld zł do wzięcia z tytułu luki w podatku VAT. Później, gdy minister Morawiecki formułował założenia swojego planu, mówiono o ok.39-55 mld zł. Obecne okazuje się, że do lipca wpływy z VAT-u wzrosły o zaledwie ok. 18,5 mld zł. PiS spodziewał się, że ograniczając wyłudzenia, będzie w stanie zasilić budżet oraz ZUS dodatkowymi miliardami, lecz praktyka rządzenia pokazuje, że środków tych wcale nie ma aż tak wiele, a na dodatek trzeba je przeznaczyć na inne pilne cele. Oznacza to, że pełne oskładkowanie nawet umów o dzieło może już wkrótce stać się rzeczywistością, gdyż płatników składek szybko ubywa.
Emigracja plus
Wedle danych Głównego Urzędu Statystycznego, z umów o dzieło korzysta ok. 4,5 mln osób. Dla nawet kilkuset tysięcy z nich, decyzja o podniesieniu kosztów zatrudnienia oznaczałaby wprost bezrobocie lub konieczność udania się na emigrację. Nie bez powodów pomysł zrównania pod względem prawnym wszystkich rodzajów umów, zdążył już sobie zyskać miano programu „Emigracja plus”.
Do tej pory, gdy PiS wprowadzał w życie szczególnie niepopularne lub kontrowersyjne ustawy (np. podwyższenie opłaty paliwowej, zwiększenie wynagrodzeń dla posłów i senatorów czy też zaostrzenie ustawy aborcyjnej) i napotykał opór społeczny, najczęściej pospiesznie wycofywał się ze swoich pomysłów, a w roli wybawcy występował Jarosław Kaczyński. Większość tego typu sytuacji dotyczyła jednak kwestii o drugorzędnym znaczeniu, lecz w przypadku zmian w umowach w grę wchodzi przyszłość polskiego systemu emerytalnego i naprawdę potężne pieniądze. Wedle niektórych szacunków, przez stosowanie umów o dzieło ZUS zasila rocznie nawet 5 mld zł mniej, czyli połowę sumy, którą trzeba uzupełnić w wyniku obniżenia wieku emerytalnego. Jeśli zapowiadane zmiany spotkają się z oporem społeczeństwa, to PiS zapewne się z nich wycofa, ale i tak będzie musiał poszukać dodatkowych środków na zasypanie coraz większej dziury w systemie emerytalnym. Już dziś możemy być pewni, że w ten czy inny sposób, władza będzie musiała zdobyć dodatkowe miliardy, rzecz jasna, sięgając do naszych kieszeni.
Prawo i Sprawiedliwość bardzo lubi przedstawiać się jako siła, która wprowadza w Polsce zupełnie nową jakość i zrywa z błędami popełnianymi przez swoich poprzedników. Jednocześnie zaś nie potrafi dostrzec tego, że obecny system prawny regulujący rynek pracy oraz system emerytalny stanowi jedną z największych patologii okresu transformacji. Jego funkcjonowanie na przestrzeni ostatnich 28 lat przyniosło Polsce jedynie pełzającą katastrofę demograficzną oraz stworzyło rynek pracy wypychający setki tysięcy osób za granicę.
Plan, którego nie ma
Próbą zaradzenia wszystkim tym problemom miał być Plan na Rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, który w lutym 2016 roku został oficjalnie przyjęty przez rząd Beaty Szydło. Wicepremier Mateusz Morawiecki poprawnie zidentyfikował podstawowe problemy polskiej gospodarki, wskazując m.in. na spadek liczby osób w wieku produkcyjnym, zbyt niskie wynagrodzenia, zbyt słabą pozycję małych i średnich przedsiębiorstw, czy też zbyt niską ściągalność podatków. Wprowadzeniu planu w życie towarzyszyły szumne zapowiedzi i wielkie plany, lecz po ponad 18 miesiącach widać wyraźnie, że Plan Morawieckiego stanowił tylko element socjotechniki, a nie realną propozycję.
Spośród wszystkich obszarów do naprawy wskazanych przez Morawieckiego najwięcej energii władza wkłada w walce z mafiami żerującymi na polskim systemie podatkowym. Chwała jej za to, lecz jednocześnie polscy mali i średni przedsiębiorcy są wciąż jedynie mamieni obietnicami prawdziwych zmian i ułatwień. Zapowiadający wielkie przeobrażenia i stawianie na polskie firmy premier Morawiecki poleciał specjalnie do Nowego Jorku, aby za pieniądze podatnika sprowadzić do Warszawy oddział banku inwestycyjnego J.P. Morgan Chase. Po blisko dwóch latach rządów „dobrej zmiany” sytuacja demograficzna jest zaś równie fatalna co w momencie, gdy władzę oddawało PO. Nade wszystko zaś praca nadal traktowana jest jako towar luksusowy i karana wysokim opodatkowaniem, choć przecież tylko ciężką pracą Polska może zapracować na swój gospodarczy sukces.
W czasie ostatniego Forum Ekonomicznego w Krynicy wicepremier Mateusz Morawiecki stwierdził, że jest przeciwny istnieniu Specjalnych Stref Ekonomicznych i chciałby, aby cała Polska stanowiła jednolity obszar inwestycyjny. Choć sam pomysł wart jest uwagi, sama osoba wiceszefa rządu każe wątpić w to, czy pomysł ma kiedykolwiek szansę realizacji. Tym bardziej, iż zgodnie z przepisami strefy mają istnieć co najmniej do
2026 roku. Do tego czasu wicepremier Morawiecki zapewne nie będzie piastował już powierzonej mu funkcji.
Zaprezentowany przez Morawieckiego w Krynicy projekt pokazuje także, że obecna władza nie ma żadnego pomysłu na to, jak szybko i dynamicznie reformować Polskę i mierzyć się z jej największymi problemami. Pomysły Morawieckiego od samego początku stanowią jedynie pustą retorykę, a rzeczywistość to oskładkowanie umów o dzieło.