e-wydanie

7.9 C
Warszawa
środa, 24 kwietnia 2024

Drożej niż na Hawajach

Za cenę parceli w Warszawie można kupić działkę na Hawajach.

Klienci biur nieruchomości narzekają, że za przeciętną posesję trzeba zapłacić majątek. Nie dość, że wiążemy się z bankiem na 30 lat, to jeszcze otrzymujemy w zamian mieszkania i domy, które nie spełniają naszych marzeń. Część z nas z przymusu wybiera nieruchomości, z których okien bije szarość, a piękne dni można policzyć na palcach jednej ręki. I tak mija dzień za dniem. Trzy dekady naszego życia mijają bezpowrotnie, a my zastanawiamy się, po co nam to było… Jeszcze większa frustracja czeka tego, kto z ciekawości postanowi zajrzeć na ceny nieruchomości w innych „luksusowych” zakątkach naszego kraju.

Okazuje się jednak, że za cenę nowego kompaktowego auta popularnej marki możemy mieć swój kawałek raju. Przykładem są Hawaje, gdzie za blisko 1000 metrów kwadratowych ziemi trzeba zapłacić równowartość 100 tys. złotych. To cena atrakcyjna nawet jak na podwarszawskie Łomianki, gdzie grunt o takiej samej powierzchni kosztuje często dwa, a nawet trzy razy więcej. Wśród ofert nieruchomości na Hawajach zdarzają się też prawdziwe perełki, jak na przykład 900 metrów kwadratowych za cenę 40 tys. złotych. To równowartość „odstępnego” za prawo dzierżawy 400 mkw. parceli na ogródku działkowym w Warszawie. To także równowartość kwatery na jednym z warszawskich cmentarzy i to wcale nie na Powązkach.

To prawda działka na Hawajach jest w tropikalnej dżungli, ale za to przy drodze z widokiem na ocean i blisko parku narodowego. Nie ma jedynie dostępu do prądu i występuje na niej ryzyko przejścia potoku lawowego (jak na całych Hawajach).

Dla kogoś, kto szuka własnej krainy szczęśliwości, rozwiązaniem może okazać się działka na Karaibach. Małe raje podatkowe kuszą swoim urokiem. Niskie podatki, krystaliczne morze i ciągłe lato. 1234 mkw. na wyspie St. Johns należącej do archipelagu wysp dziewiczych USA na Karaibach to koszt około 60 tys. USD. Trzeba powiedzieć, że za tą kwotę ciężko będzie znaleźć kawalerkę w Warszawie.

Kilka przykładów

Aby nie być gołosłownym, należy podać kilka przykładów. I tak na popularnym portalu ogłoszeniowym możemy znaleźć informację o odstąpieniu gruntu na Rodzinnym Ogródku Działkowym na warszawskim Mokotowie. Działka ma powierzchnię 360 mkw. Do tego znajduje się tam altanka, kilka drzewek owocowych i krzaczków. Przyszły dzierżawca (ponieważ ogłoszenie dotyczy jedynie „odstąpienia”), został ostrzeżony o brakach w funkcjonowaniu elektryki na działce. Cena to jedyne 42 tys. złotych. Dla porównania: za zbliżoną sumę 12 tys. USD (42 720 złotych) można zakupić 0,28 akra (1133 mkw) ziemi na Hawajach. Nieruchomość znajduje się na największej wyspie Hawai’i, w pobliżu rezerwatu leśnego Nanawale. Od oceanu znajduje się niewiele ponad kilometr. Jak możemy przeczytać w ogłoszeniu, można na niej zbudować dom lub potraktować ją jako inwestycję. W okolicy pełno podobnych parceli z drewnianymi domkami, które nie wymagają ogrzewania i nie są drogie w utrzymaniu.

Kolejnym przykładem może być oferta sprzedaży mieszkania na warszawskich Bielanach, które cenowo zaczynają przebijać Mokotów. Metro i bliskość terenów zielonych sprawiła, że ta dzielnica Warszawy staje się coraz bardziej atrakcyjna. Cena nieruchomości w stanie deweloperskim to około 7,5 tys. złotych za mkw. Za 50-metrowe mieszkanie trzeba zapłacić 375 tys. złotych plus miejsce parkingowe, razem więc ponad 400 tys. złotych. Doliczając koszt wykończenia, trzeba liczyć się z wydatkiem nawet pół miliona złotych. Za tę cenę można zakupić trzypokojowy urządzony dom z ogródkiem na bliskich przedmieściach prawie 700 tys. aglomeracji w środkowej Anglii. Domek posiada trzy pomieszczenia, kuchnię, łazienkę, podjazd i całkiem sporą, zadbaną działeczkę. Można powiedzieć, że Anglia nie jest żadnym rajem ani podatkowym, ani geograficznym. Rzeczywiście tak jest, ale trzeba sobie uświadomić, że pracując w Wielkiej Brytanii, nawet przy najniższym wynagrodzeniu spłacimy tę nieruchomość nawet 5 razy szybciej niż w Polsce. Wszystko przez różnice w wynagrodzeniu oraz preferencyjne oprocentowanie kredytu.

Dla najbogatszych proponujemy inwestycję w Łomiankach. 5-pokojowy dom o powierzchni 350 metrów, na 750-metrowej działce to koszt około 2 mln złotych. W tym przedziale cenowym stać nas by było na kupno stylowej willi na południu Francji czy trzypokojowego domu (z łazienką, kuchnią ogródkiem) w centrum stolicy Zachodniej Australii, czyli Perth. W wypadku tej ostatniej oferty będziemy mogli pozwolić sobie dodatkowo na całkiem dobry samochód. Wszystko brzmi trochę jak ponury żart, w rzeczywistości, jeżeli chodzi o ceny nieruchomości wciąż nam daleko do cywilizowanego świata.

Dlaczego w Polsce jest tak drogo?

To pytanie nurtuje każdego. Ceny w Polsce dawno przerosły skalę słynnego już efektu cappuccino. Tyczy się to także cen nieruchomości. Teoretycznie wszystkiemu winna jest akcja kredytowa banków, która została uruchomiona tuż przed wejściem do Unii Europejskiej i trwa nadal. Tylko że niestety nie możemy tego tak prosto wytłumaczyć. Niewidzialna ręka rynku powinna zorientować się, że kredyty w Polsce są droższe niż na zachodzie Europy i sama wyregulować tę kwestię. W rzeczywistości od 2000 roku ceny nieruchomości w naszym kraju stale rosną. Dzieje się to mimo niżu demograficznego, emigracji 2 mln Polaków i stałego przyrostu liczby mieszkań na rynku.

Według portalu „Numbeo.com” cena metra kwadratowego w centrum Warszawy to średnio ponad 2,4 tys. euro. Podczas gdy w Budapeszcie to zaledwie połowa tej kwoty. Mieszkania w centrum Amsterdamu są dwukrotnie droższe niż w centrum Warszawy, ale za to zarobki tam są co najmniej czterokrotnie wyższe od tych warszawskich.

Historia nauczycielka życia

Niepokojąco wiele zjawisk łączy polski sektor nieruchomości z sektorem hiszpańskim sprzed kilkunastu lat. Między 1994 a 2007 rokiem hiszpańska gospodarka uzależniła się od budowlanki. Deweloperzy zaciągali kredyty, budowali, napędzali konsumpcję, a klienci kupowali jak szaleni, również kredyt. Ceny nieruchomości na Półwyspie Iberyjskim gwałtownie rosły. Wszystko szło jak w zegarku do czasu kryzysu z 2008 r. Według Europejskiej Federacji Hipotecznej, gdy w Polsce liczba pozwoleń na budowę sięgnęła 160 tys. (w 2006 roku), to w Hiszpanii było to aż 735 tys. Rynek deweloperski w Hiszpanii był dodatkowo stymulowany spadającym oprocentowaniem.

Tanie kredyty to nie wszystko. Spore znacznie miała migracja. Hiszpania w latach 1998–2012 przyjęła blisko 4 miliony migrantów. Polska co prawda ma ujemne saldo migracji, ale wcale to nie poprawiło naszej sytuacji, i ceny mieszkań dalej rosną. Do tego należy pamiętać o możliwym załamaniu na rynku, które nastąpi, gdy ponad 2 miliony obywateli przebywających na emigracji postanowi nie wracać do Polski i zacznie wyprzedawać swój majątek. Szybko może to doprowadzić do nadpodaży mieszkań na rynku i załamania się ich wartości. W niejednym wypadku będzie to oznaczało poważne kłopoty z bankami.

Presję cenową zawdzięczamy bogatszej części społeczeństwa, która kupuje mieszkania pod wynajem. To znacznie lepszy sposób na inwestowanie niż dostępne na rynku fundusze inwestycyjne czy trzymanie środków na lokatach bankowych. W hiszpańskiej bańce nieruchomości duży wpływ miała szybko rozwijająca się gospodarka, która nakręcała konsumpcję i inflację. To, co jeszcze łączy polski i hiszpański rynek nieruchomości to promocja własności prywatnej. W Hiszpanii od czasów generała Franco to właśnie własność prywatna była promowana przez państwo. W efekcie mieszkania na wynajem stanowiły mały odsetek. Hiszpanie nie najmowali mieszkań, woleli je bowiem nabyć na kredyt, co przy względnie tanim finansowaniu kredytem jest atrakcyjnym rozwiązaniem. Polacy podobnie jak Hiszpanie mniej chętnie patrzą na wynajmowanie mieszkania i „nabijanie kabzy innym”. Najem mieszkania jest traktowany jako rozwiązanie przejściowe i przykra konieczność dla tych, którzy nie mają zdolności kredytowej.

Dekady zaniedbań

W czasach transformacji ustrojowej postrzegano udział sektora publicznego w budowie mieszkań jako relikt słusznie minionych czasów. Budownictwo społeczne niemal stanęło. Państwo na niemal trzy dekady zapomniało ot tym, że musi brać udział w polityce mieszkaniowej. Przypomniał o tym dopiero program „Mieszkanie +”, które konsekwentnie realizuje Prawo i Sprawiedliwość. Tymczasem na zachodzie Europy państwa aktywnie uczestniczyły w procesie budowy nieruchomości mieszkalnych. Średnie wydatki w UE na ten cel wynosiły około jeden proc. PKB. W krajach i regionach najbardziej zacofanych pod względem deweloperskim było to nawet trzy proc. PKB. Dla porównania w naszym kraju przez lata było to 0,08 proc. PKB!

Najgorsza jest niepewność

Największą bolączką inwestorów jest notoryczny brak planów zagospodarowania przestrzennego. Polskie samorządy nie mają środków, nie chcą lub nie potrafią przygotowywać kompleksowych planów, które ułatwiałyby proces inwestycyjny. Zamiast tego są tzw. wuzetki. Czyli decyzje o warunkach zabudowy wydawane incydentalnie dla konkretnego wypadku. Teoretycznie nawet wydając taką decyzję, należy zachować ogólną spójność i koncepcję architektoniczną. Najczęściej jednak są one wydawane bez większego ładu. Inwestorzy często muszą się bardzo „napracować”, czyli zwyczajnie wychodzić i wywalczyć swoje. Przedłuża to proces inwestycyjny i zwiększa jego koszty. Rząd zapowiedział walkę i z tym zjawiskiem tak, aby mieszkania w Polsce budowało się szybciej i taniej.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze