Mamy już odpowiednie regulacje prawne, ale wciąż nie mamy polskiego samochodu elektrycznego. Na razie nie wyszedł on ponad prezentację wizualną.
Za chwilę miną dwa lata od momentu, kiedy rząd, a dokładnie ówczesny wicepremier Mateusz Morawiecki, ogłosił program elektromobilności. Pojawiła się koncepcja polskiego samochodu elektrycznego i wyprodukowania miliona jego sztuk, które mają się pojawić na drogach do 2025 roku. Gdzie jesteśmy teraz? Mniej więcej w tym samym miejscu. Bo trudno za duży krok do przodu uznać projekty, które niemalże nie wyszły poza poziom rysunków.
Moja praca zawodowa związana jest z rynkami finansowymi. I próbą opisu otaczającej nas rzeczywistości gospodarczej. Ta praca jest moim hobby. Mam też kilka innych zainteresowań, z których na pierwszy ogień wysuwa się motoryzacja. Studiowałem zresztą, głównie pod kątem motoryzacji, elektronikę. Coś więc na temat samochodów, trendów i tym podobnych rzeczy wiem. I dlatego do rządowych zapowiedzi sprzed dwóch lat podchodziłem z dystansem. Delikatnie mówiąc. Postawiłem nawet tezę, że jedyne co możemy w parę lat zrobić, to zbudować melexa z karoserią z pleksi.
Oczywiście przesadzałem, ale nie bardziej, niż twórcy pomysłu zbudowania w parę chwil polskiego samochodu, który w dodatku będzie sprzedawał się jak ciepłe bułeczki. Ministerstwo Rozwoju dość szybko stanęło w obliczu twardej rzeczywistości. Okazało się bowiem, że tzw. polski samochód elektryczny to pojazd, który przynajmniej w 65 proc. ma się składać z części produkowanych w Polsce. I to niekoniecznie przez polskie firmy. Po tej informacji napisałem, że cały projekt już ma jakieś szanse powodzenia. Płyta podłogowa fiata, renault albo jeszcze innej firmy, silnik np. z Niemiec, baterie LG, ich fabryka zresztą w Polsce już się buduje itd., itp. Tak, to się da zrobić, ale nie będzie to ani szczytowe osiągniecie pod względem zasięgu, ani prowadzenia, ani trwałości, ani zapewne jakości. Jak ktoś nie wierzy, niech popatrzy na drogę, którą pokonała Japonia lub Korea Południowa, i którą obecnie przemierzają Chiny. Żeby robić w miarę sensowne samochody o własnych siłach, nawet korzystając z możliwych do kupienia podzespołów, trzeba kilkudziesięciu lat.
Oczywiście wciąż jeszcze pozostaje problem ceny. Nawet jeśli ten składak powstanie, to musi jeszcze kosztować na tyle mało, żeby ktoś go kupił. Tu z pomocą przyszedł minister Tchórzewski, czyli szef resortu energii, który zasugerował, że zawsze można zabronić wjazdu samochodom spalinowym do miast. Potraktowano to trochę jak dowcip. Tymczasem akurat w tej kwestii, bo jest najprostsza, zadziało się najwięcej: powstaje odpowiednia ustawa. Co prawda daje ona możliwość podjęcia decyzji samorządom, ale po pierwsze można je do takich działań „zachęcić”, a po drugie przecież zawsze ustawę można „doprecyzować”.
Jeździliście państwo kiedyś samochodem elektrycznym? Nie melexem, tylko takim w pełni użytecznym środkiem transportu, który rzeczywiście mógłby zastąpić auto spalinowe?
Cały artykuł w Gazecie Finansowej 10/2018
{source}
{/source}