Do polskiej polityki ciągną nieudacznicy, dla których pensje rzędu kilkunastu tysięcy złotych są nieosiągalne na wolnym rynku.
Politycy PiS padli ofiarą własnej hipokryzji. Zostali przyłapani na napychaniu sobie kieszeni publicznymi pieniędzmi.
Rząd PiS zanotował potężną wizerunkową wpadkę z błahego powodu. Populistycznie wiele opowiadał o pokornej służbie narodowi, a okazało się, że owa „służba”, to doskonale płatne fuchy. W ubiegłym roku Beata Szydło wypłaciła swoim ministrom 1,5 mln zł premii. Na dodatek sobie 65 tys. zł, co wzbudziło niesmak przede wszystkim z powodu nagradzania samego siebie. To zresztą był tylko ułamek premii rządowych, bo wiceministrowie otrzymali kolejne 2,4 mln zł nagród i premii. Aby przykryć tę wizerunkową wpadkę, Mateusz Morawiecki ogłosił, że zwolni 20–25 proc. wiceministrów, co miało pozwolić zaoszczędzić ok. 20 mln złotych. Tymczasem jak oszacował portal finansowy Money.pl, planowane redukcje dają na razie zaledwie 2 mln 250 tys. zł oszczędności. A i to pod warunkiem, że odwołani wiceministrowie znikną z listy płac budżetu państwa. Populistyczna retoryka polityków PiS została obnażona przez ich własną chciwość.
Do polskiej polityki ciągną nieudacznicy, dla których pensje rzędu kilkunastu tysięcy złotych są nieosiągalne na wolnym rynku. Za komuny popularny żart głosił, że państwo udaje, iż płaci, a obywatele udają, iż pracują. Podejście klasy politycznej do pieniędzy dobrze zilustrowała podsłuchana wypowiedź Elżbiety Bieńkowskiej, wicepremier w rządzie Donalda Tuska, obecnie komisarz Unii Europejskiej, która w rozmowie z szefem CBA Pawłem Wójtunikiem uznała, iż za sześć tysięcy złotych pracuje tylko złodziej lub idiota. Pensje polityków nie szokują, ale w realiach polskiej gospodarki są stosunkowo wysokie. Nasze elity uważają jednak, że płaci im się żałośnie mało. Wicepremier Jarosław Gowin wypalił ostatnio, że jak zarabiał w rządzie jako minister (ok. 17 tys. zł), to często nie starczało mu do pierwszego. Słynna była też wpadka pierwszej prezes Sądu Najwyższego Małgorzaty Gersdorf, która stwierdziła, że za 10 tys. zł to sędzia może przeżyć jedynie na prowincji. Nasi politycy traktują pracę na rzecz państwa jako sposób na ustawienie się majątkowe.
Faktycznie jednak rzeczywiście poziom płac w Polsce jest relatywnie niski. Nasi politycy na więcej nie zasługują, ale zasadne jest pytanie, czy nie należałoby podnieść pensji urzędników i polityków, aby skłonić do pracy na rzecz państwa autentycznych fachowców. Mamy dziś w Polsce sytuację, w której politycy starają się paść na państwowym żłobie w sposób ukryty. Wyciągają korzyści z zajmowanych stanowisk, załatwiają intratne posady w spółkach Skarbu Państwa kumplom lub kontrakty zaprzyjaźnionym firmom. Polityka w Polsce jest traktowana nie jako sposób na dbanie o wspólne dobro, ale jak mecz skonfliktowanych grup interesów walczących o dostęp do koryta. Dość popularny żart głosi, iż mniejsza liczba indywidualnego złodziejstwa za rządów PiS nie jest spowodowana uczciwością polityków tej formacji, ale brakiem ich kompetencji. W przeciwieństwie do przewalaczy z PO politycy z PiS nie mają schematów zamiany dużej liczby publicznych pieniędzy w prywatne. Więc ich sposób korzystania z posad jest prymitywny: wypłacają sobie premie i nagrody.