10.7 C
Warszawa
piątek, 26 kwietnia 2024

Nikt nie może być “zbyt wielki, zeby upaść”

Stan światowych rynków finansowych budzi rosnące zaniepokojenie i staje się powodem do formułowania kasandrycznych przepowiedni o zbliżającym się kolejnym kryzysie.

Również w „Gazecie Finansowej” niedawno Robert Cheda podjął wątek zbliżającego się „finansowego Armagedonu” – i wszystko wskazuje na to, że faktycznie katastrofa wydaje się nieuchronna, a co więcej jej rozmiary mogą przyćmić wielki krach z 2008 roku. Dość powiedzieć, że globalny dług wynosi obecnie 247 bilionów dolarów, z czego 61 biionów przypada na sektor finansowy. Oznacza to, że światowe zadłużenie opiewa na 318 proc. w relacji do PKB. Z kolei Europejski Urząd Nadzoru Bankowego podał ostatnio informację (przytaczam za „Deutsche Welle”), wg której suma złych kredytów w europejskich bankach osiągnęła kwotę 813 mld euro, przy czym 186,7 mld euro przypada na banki włoskie.

Zresztą, ogólnie rzecz biorąc, motorem destrukcji jest sytuacja na południu kontynentu – prócz Włoch, mamy tu Grecję, gdzie za zagrożone uważa się 44,9 proc. kredytów oraz Cypr z 38,9 proc. złych długów. Jeżeli dodać, że większość z nich przypada na rynek nieruchomości, to analogie z rokiem 2008 nasuwają się same. Na marginesie, w tej sytuacji nie dziwi, że Niemcy niechętnie spoglądają na koncepcję powołania wspólnego budżetu strefy euro, na co naciska zadłużona po uszy Francja (97 proc. PKB). Taki krok bowiem oznaczałby uwspólnotowienie długów, w niemieckim interesie jest zaś zachowanie obecnego statusu „wielkiego wierzyciela” strefy euro, zarabiającego na drenowaniu słabszych gospodarek – a nawet na ich bankructwach, czego dowiódł przykład Grecji, która wskutek kolejnych „transzy pomocowych” powiększyła swoje zadłużenie ze 108 do 180 proc. PKB, podczas gdy równolegle niemieckie banki zarobiły na odsetkach od greckich obligacji 2,9 mld euro. Mamy więc do czynienia z gigantyczną bańką zadłużeniowo-spekalucyjną, rodzajem światowej piramidy finansowej, która prędzej czy później musi się zawalić – wystarczy, chociażby podniesienie stóp procentowych, by wywołać efekt domina. Takie są efekty „luzowania ilościowego”, czyli zasypywania poprzedniego kryzysu stertami dolarów i euro.

Nafutrowane tanim pieniądzem „rynki” rzuciły się w wir spekulacyjnego hazardu w globalnym kasynie, domagając się przy okazji dalszej deregulacji i zwiększania swobody działania. Oznacza to, że świat finansów z załamania w 2008 r. nie wyciągnął żadnych wniosków i ochoczo ciągnie nas za sobą w tę samą przepaść. W efekcie będziemy mieli kolejny kataklizm i to w sytuacji, kiedy wciąż odczuwamy jeszcze skutki poprzedniego, powierzchownie tylko zaleczonego dodrukiem pieniądza. Dlaczego jesteśmy skazani na ponowne przerabianie patologii kreowanych przez rozpasanie globalnych spekulantów? Mówiąc najprościej – dlatego, że poprzednio niemal nikt nie poniósł żadnych konsekwencji. Szefowie skompromitowanych banków i instytucji finansowych cieszą się wolnością i zgromadzonym majątkiem, co najwyżej niektórzy z nich musieli odejść z branży, inkasując na koniec sute odprawy. Rządy, na czele z USA, rzuciły się na wyprzódki ratować banksterskie korporacje publicznymi pieniędzmi – jako że, ponoć są „zbyt wielkie, by upaść”.

Nawiasem, management tychże ratowanych podmiotów z miejsca został przez udziałowców wynagrodzony za skuteczny lobbying milionowymi premiami, ku bezsilnemu oburzeniu opinii publicznej. Jedynym chlubnym wyjątkiem była Islandia, której rząd pod społeczną presją pozwolił zbankrutować swoim umoczonym w spekulacje bankom, ich szefostwu zaś wytoczono procesy zakończone karami więzienia. Jednak w USA i Europie było inaczej, co w oczywisty sposób rozzuchwaliło fi nansowe hieny i utwierdziło je w przekonaniu o bezkarności. Nic więc dziwnego, że gdy minął pierwszy strach, z miejsca zaczęli robić dokładnie to samo co wcześniej, ostentacyjnie odmawiając uczenia się na błędach. Znów więc mamy szaleństwo kredytowe, piętrowe instrumenty pochodne wysokiego ryzyka i całą gamę toksycznych produktów finansowych. Skutkiem będzie kolejna odsłona prywatyzacji zysków i upublicznienia strat, za co w pierwszym rzędzie zapłacą jak zwykle szarzy ciułacze. Jeżeli więc w przypadku kryzysu z 2008 r. można mówić o jakiejkolwiek lekcji, to jest to lekcja demoralizacji.

Czy jest na to rada? Hm, znalazłaby się, ale wymagałoby to od rządów nie byle jakiej asertywności w kontaktach z instytucjami finansowymi. Przede wszystkim, należałoby jasno zapowiedzieć, że nikt nie może być „zbyt wielki, by upaść”. Jeżeli przez swą pazerną, nieodpowiedzialną politykę banki czy fundusze inwestycyjne wpadną w kłopoty, to mają być to ich kłopoty, a nie rządów czy obywateli. Przypomnę tu znów Islandię, która program pomocowy skierowała właśnie do zwykłych ludzi, a nie do kieszeni banksterów. Takie podejście jest nie tylko sprawiedliwe, lecz również racjonalne, dzięki temu bowiem pieniądze trafi ą do realnej gospodarki, zamiast pompować kolejne „bańki” tak jak niestety dzieje się to obecnie.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze