13.4 C
Warszawa
środa, 9 października 2024

Afrykańska egzekucja

Co takiego do zaoferowania Afryce ma Kreml, czego nie może dać tamtejszym reżimom i elitom szeroko rozumiany Zachód?

 Kreml ciągle zaskakuje. Wydawałoby się, że zimna konfrontacja z Zachodem przynosząca coraz dotkliwsze sankcje, skutecznie krępuje rosyjski potencjał międzynarodowy. To samo można powiedzieć o aktywnych frontach wojny hybrydowej, takich jak Syria i Ukraina, które wobec złej sytuacji gospodarczej stają się dotkliwym brzemieniem dla rosyjskiego budżetu. Nic z tego. Długa ręka Moskwy nieoczekiwanie pojawiła się na czarnym kontynencie. Jak inaczej tłumaczyć ofertę Sudanu i Dżibuti, skłonnych udostępnić Rosji bazy wojskowe? Jak interpretować wypowiedź prezydenta Gabonu, który zadeklarował: „Afryka potrzebuje Rosji!”? A już Republika Środkowoafrykańska z racji pobytu rosyjskich najemników i instruktorów wojskowych oraz służb specjalnych pretenduje do miana kolonii Putina.

Na alarm biją Paryż i Londyn, które uważały Afrykę za swoją domenę. Ogromne zaniepokojenie wyraża amerykański Kongres od lat obawiający się rosnących wpływów Pekinu. Skonsolidowana obecność chińsko-rosyjska na czarnym lądzie, to zły sen USA tracących globalną hegemonię. Co takiego do zaoferowania Afryce ma Kreml, czego nie może dać tamtejszym reżimom i elitom szeroko rozumiany Zachód?

Najbliższym odpowiedzi wydaje się portal „Modern Diplomacy”, który najtrafniej podsumowuje rosyjską strategię: „Relacje Rosji z Afryką są wyjątkowo synergiczne. I Rosja, i Afryka mają ogromne zasoby surowców strategicznych. Razem dysponują 60 procentami bogactw naturalnych świata i w tym sensie ich gospodarki oraz sytuacja geopolityczna są podobne. Dlatego Moskwa nie chce pozwolić, aby państwa trzecie eksploatowały takie zasoby bez należytej rekompensaty ekonomicznej bądź militarnej”. To właściwe tło dla niedawnych tragicznych wydarzeń w Republice Środkowej Afryki. Z kolei samo zabójstwo odsłania mechanizm instalacji rosyjskich wpływów w Afryce.

Nowa kolonia Putina

Jeśli chodzi o rosyjsko-afrykańską synergię to jest ona doprawdy znacząca. 27 lipca prezydent Putin gościł w stolicy Republiki Południowej Afryki na szczycie przywódców państw BRIKS. Podczas obrad w Johannesburgu oświadczył: „Będziemy nadal okazywali pomoc państwom afrykańskim, co wynika z faktu, że Rosja zawsze udzielała Afryce priorytetowej uwagi. Nasze relacje opierają się przecież na wieloletniej tradycji przyjaźni i wzajemnej pomocy”.

Deklaracja Putina nabrała złowieszczego znaczenia, gdy trzy dni później w Republice Środkowej Afryki doszło do tajemniczego morderstwa rosyjskich dziennikarzy. Byli doświadczonymi korespondentami wojennymi, mającymi na koncie relacje z wojny rosyjsko-gruzińskiej w 2008 r. oraz wojny domowej w Libii w 2011 r. Tym razem działali na zlecenie agencji dziennikarskiej powołanej do życia przez byłego oligarchę i więźnia sumienia, a obecnie emigranta politycznego Michaiła Chodorkowskiego. To ważny trop, ponieważ Chodorkowski wspiera kilka przedsięwzięć medialnych, które stawiają sobie za cel budowę społeczeństwa obywatelskiego w Rosji.

W tych ramach ujawniają korupcyjne interesy Kremla oraz brudne metody uprawiania polityki zagranicznej. Od samego początku zabójstwo rosyjskich reporterów było bardzo zagadkowe. Choćby dlatego, że w Republice Środkowoafrykańskiej bazują rosyjscy instruktorzy wojskowi oraz doradcy służb bezpieczeństwa. W Afryce znaleźli się na podstawie dwustronnej umowy międzypaństwowej zaaprobowanej przez ONZ. Zgodnie z porozumieniem Moskwa wysłała kilka tysięcy sztuk broni ręcznej, amunicję, a przede wszystkim 175 instruktorów, w celu wyszkolenia miejscowej armii i policji.

Najzabawniejszą sprzecznością w oficjalnym komunikacie rosyjskiego MSZ pozostaje status doradców. Otóż tylko pięciu jest wojskowymi, a pozostali to cywile, rodzi się więc pytanie, co mają wspólnego z postawionymi zadaniami? Znacznie bardziej interesujący jest suspens wynikający z takiej pomocy. Zasadniczy sukces polega na tym, że mówiąc prosto z mostu, Kremlowi udało się „wykolegować” Pałac Elizejski. Czym jest Republika Środkowej Afryki? To państwo od lat rozdzierane wojną domową, toczoną tyleż o władzę, co o zyski z eksploatacji niebagatelnych bogactw naturalnych, takich jak złoto, diamenty i ruda uranu.

Na wszystko nakłada się konflikt etniczny, bo według analityków Centrum Carnegie mieszkańcy dzielą się na 80 „społeczności językowo-kulturowych”, które prościej nazwać plemionami. Cała bieda w tym, że część z 4 mln obywateli jest muzułmanami, a reszta chrześcijanami, co również nie posłużyło społecznej konsolidacji republiki, która wybiła się na niepodległość w 1960 r. Do tego czasu była fragmentem francuskiego imperium kolonialnego, i to Paryż z racji statusu dawanej metropolii odgrywał główną rolę polityczną i gospodarczą. Jeszcze całkiem niedawno Francja rozstawiała pionki na lokalnej szachownicy, wspierając lojalnych wobec siebie prezydentów. W zamian za pomoc finansową, szczególnie jednak militarną, francuskie firmy były obdarowane koncesjami wydobycia bogactw naturalnych.

Z ręką na sercu trzeba jednak powiedzieć, że Paryż przesadził. Taśmociąg inspirowanych zamachów stanu i sterowanych wyborów tak rozhuśtał Republikę Środkowoafrykańską, że dziś zalicza się do kategorii failed states, czyli państw niezdolnych do samodzielnego funkcjonowania, a więc wymagających pomocy międzynarodowej. Z taką rolą nie poradził sobie jednak francuski kontyngent, który owszem chronił europejskich beneficjentów koncesji, ale już nie bezpieczeństwo publiczne. Na dodatek Legia Cudzoziemska zapisała się serią przestępstw seksualnych. Co więcej, to Paryż stanął za odmrożeniem walk na tle religijnym, wskutek czego powstała islamska paryzantka, która jest zwalczana przez chrześcijańską samoobronę. Z tym że francuscy stratedzy postawili na żywioł muzułmański, czym doprowadzili do czystek etnicznych w wykonaniu obu zwaśnionych stron.

Sytuacji nie poprawiła inicjatywa afrykańskich sąsiadów, którzy początkowo samodzielnie, a obecnie pod auspicjami ONZ, rozmieścili w republice ok. 12 tys. żołnierzy. Działa także misja szkoleniowa i policyjna Unii Europejskiej, a teraz w środek całego zamieszania wkroczyli Rosjanie. I to jak. Zgodnie z informacjami „Le Monde” przejęli całkowicie ochronę prezydenta oraz rządu. Na trzech turnusach rosyjscy instruktorzy wyszkolili dwa bataliony wojskowe i gwardię prezydencką. Najważniejsze, że Rosjanin został głównym doradcą do spraw bezpieczeństwa, a więc obecnie Moskwa negocjuje zawarcie pokoju między licznymi watażkami. To oni bowiem przejęli kontrolę nad bogactwami naturalnymi. Są królami szlaków kontrabandy, którymi są wywożone złoto i diamenty. Zresztą Rosja nie tylko rozmawia, ale i grozi, o czym świadczy niejednokrotne ultimatum rozbrojeniowe skierowane przede wszystkim pod adresem społeczności muzułmańskiej.

A co w zamian? Zamordowani dziennikarze dostali się do Republiki Środkowoafrykańskiej, posługując się wizami turystycznymi, a więc bez oficjalnej akredytacji prasowej. Najwidoczniej spodziewali się odmowy lub innych problemów. Zmierzali do prowincji, w której znajdują się kopalnie złota chronione przez rosyjskich najemników. Chcieli więc potwierdzić taki fakt, ale na tym nie kończyło się ich zadanie. Jak trafnie zauważył izraelski kanał internetowy ITON. TV, próbowali odpowiedzieć na dwa kluczowe pytania: „Kto stoi za najemnikami? W jakim stopniu Kreml realizuje w Afryce interesy Rosji, a jak bardzo własnych oligarchów?”.

Nieco inaczej ujął problem „The Times”, pytając wprost: „o związek Putina z wydobyciem afrykańskiego złota”. Za prawdę rosyjscy reporterzy zapłacili cenę niewspółmierną, bo najwyższą, czyli własnym życiem. Okoliczności śmierci wskazują, że była to wcześniej zaplanowana i wykonana z zimną krwią egzekucja. Dokonana przez tychże najemników, chroniących tajemnice Kremla i oligarchów. Skąd takie wnioski? „Nowaja Gazieta” opublikowała fragmenty przesłuchania miejscowego kierowcy, który wiózł Rosjan, ale sam ocalał. Początkowo zeznał, że konwój dwóch samochodów wpadł w zasadzkę niezidentyfikowanych napastników ubranych po arabsku. Następnie zmienił zeznania, potwierdzając, że dziennikarze zostali zatrzymani i wprowadzeni z samochodu w ustronne miejsce. Toczyli rozmowę z napastnikami, która trwała ok. 20 minut. Po czym padły dwa strzały, trzeci z nich został zasztyletowany. Napad miał jednak charakter rabunkowy, bo „napastnicy zabrali kamery, mikrofony i laptopy oraz 8 tys. dolarów”.

Z tym rabunkiem to jednak nie do końca prawda, jak na łamach „The Independent” twierdzi inny dziennikarz śledczy, Roman Popkow. Z samochodu nie zniknęły kanistry z paliwem, a więc towar na wagę złota. Mordercy nie spuścili także paliwa z baku. Najważniejsze, że udało się ustalić fakt długotrwałego pobytu napastników w miejscu tragedii. Jak mówi Popkow, „zdążyli założyć prowizoryczny obóz, co również przeczy oficjalnej tezie rosyjskiego MSZ o rabunkowym charakterze napadu”. Za to wyraźnie sterowane zeznania ocalałego kierowcy świadczą o próbie obarczenia odpowiedzialnością islamskich bojówek odpowiedzialnością.

Najcięższe podejrzenie pada jednak na anonimowego informatora, za którym podążali zamordowani. Wiadomo, że przedstawiał się jako pracownik misji ONZ i miał dostarczyć dowodów na obecność rosyjskich najemników chroniących kopalnie złota. Rzecz w tym, że cała prowincja jest kontrolowana przez islamistów, a to wskazywałoby, że Moskwa gra na dwie strony. Oficjalnie wspiera władze i szkoli armię, ale jednocześnie dogaduje się ze zbrojną opozycją. Wszystko wskazuje na to, że celem jest asekuracja biznesu rosyjskich oligarchów, a nie realizacja interesów Rosji. Cały scenariusz jako żywo przypomina wcześniejsze i niejednokrotne prowokacje rosyjskiego wywiadu wojskowego, wciągającego upatrzone ofiary w uprzednio zastawione pułapki. Takie metody stosowano już na Ukrainie.

Kim są jednak rosyjscy najemnicy? To także nie jest zagadka. Opłaca ich słynny „kucharz Putina”, czyli Jewgienij Prigożyn, kremlowski oligarcha, który dorobił się majątku na kontraktach żywnościowych dla armii i fetach dla oficjalnych gości swojego prezydenckiego patrona. To ten sam Prigożyn, który współpracując ze służbami specjalnymi, sfinansował nie mniej słynną „fabrykę trolli”, tak zasłużoną w informatycznej agresji przeciwko amerykańskiej i europejskiej demokracji. Wreszcie to nie kto inny, tylko sponsor prywatnej firmy wojskowej znanej jako „grupa Wagnera”, rozpoznawalnej od czasu walk w Donbasie i Syrii. Co prawda w ostatnim przypadku jego najemnicy dostali lanie od armii amerykańskiej. W lutym 2018 r. „wagnerowcy” zostali zmasakrowani podczas próby odbicia syryjskiego pola gazowego. O prawie do jego eksploatacji przez Prigożyna, w zamian za wyrzucenie Kurdów, przesądzała zwarta z Damaszkiem umowa. Teraz wszystko wskazuje, że identyczne zasady zostały przeniesione do Afryki. I taki fakt miał ukryć mord na dziennikarzach, będąc jednocześnie ostrzeżeniem dla innych mediów. Dlaczego jednak Kreml nie działa oficjalnie, tylko hybrydowymi metodami, za pośrednictwem prywatnych armii swoich oligarchów?

Rosyjska Afryka

Wybór środkowoafrykańskiej republiki na rosyjską kolonię nie jest przypadkowy. Jej terytorium łączy rosyjskie interesy ekonomiczne w Republice Południowej Afryki, Mozambiku, Angoli i Zimbabwe z identycznymi interesami w obu Sudanach, Demokratycznej Republice Kongo, Gabonie, Czadzie i Ruandzie. Jak Afryka długa i szeroka obecne są rosyjskie giganty w rodzaju Rosniefti, Gazpromu, Ałrosy (złoto, diamenty) czy Rostechu (eksport broni). Tylko Rosatom podpisał listy intencyjne na kwotę 32 mld dolarów. Pojawiają się parki przemysłowe lub tak jak w Zimbabwe autonomiczne strefy ekonomiczne. Ich znacznie będzie stale rosło, choćby z tego względu, że Pekin postrzega Afrykę jako przyszłą globalną fabrykę, lokalizując coraz to nowe dziedziny własnego przemysłu.

Według ekspertów Deutsche Welle zasięg rosyjskiej obecności w Afryce już dorównuje skali zaangażowania ZSRR. Tyle że obecnie kremlowska oferta jest zupełnie inna. Brak w niej ideologicznego pierwiastka, silny natomiast jest czynnik geopolityczny. Moskwa nie zwraca kompletnie uwagi na demokratyzm lub społeczną legitymację władzy tego czy innego reżimu afrykańskiego. Wręcz przeciwnie, montuje koalicję prezydentów uważanych na Zachodzie za dyktatorów, lub postrzegających USA i UE jako wrogów.

Ponadto, jak analizuje Deutsche Welle, Putin powtarza w Afryce model polityki bliskowschodniej. Pragmatyzm rosyjskiej polityki zagranicznej sprawia, że tylko Moskwa może prowadzić dialog ze wszystkimi stronami licznych konfliktów. Nawet Waszyngton, a co dopiero Berlin i Paryż, zrozumiał, że bez rosyjskiego udziału nie da się ustabilizować lub decydować o przyszłości tego regionu. Podobnie jest z Afryką, bo i w jej przypadku Moskwa przedstawia pakietową ofertę. Pomoc wojskowa i bezpieczeństwa, gwarantująca stabilną władzę obecnych elit, w zamian za udziały w eksploatacji surowców i poparcie Rosji na arenie międzynarodowej. Strategię trafnie podsumował komentator Bloomberga Leonid Bershidsky: „obecność prywatnych armii rosyjskich oligarchów w Afryce to w istocie model biznesowy dostosowany do miejscowych warunków. Bardzo dobrze pasuje do regionu rozdartego licznymi wewnętrznymi i międzynarodowymi konfliktami. Stanu, w którym militarna obecność staje się nieodzownym warunkiem sukcesu gospodarczego”.

Nietrudno się także domyślić, że hybrydowy styl działania Moskwy jest wygodniejszy z finansowego i społecznego punktu widzenia. Koszty najemników ponoszą ich sponsorzy, a Rosjanie unikają wstrząsu na wieść o śmierci żołnierzy regularnej armii. Z ekonomicznego punktu widzenia oligarchiczne inwestycje w Afryce przynoszą korzyść budżetowi państwa. Z międzynarodowego, taka obecność pozwala uniknąć otwartej konfrontacji z Zachodem. Choć rzecz jasna rosyjska obecność inwestycyjna może mieć także wydźwięk antychiński. Moskwa nie może dorównać Pekinowi pod względem kapitałowym. Dla przykładu rosyjsko-afrykańskie obroty handlowe wyniosły 3,5 mld dolarów w 2017 r. oczywiście bez eksportu broni. Wymiana chińsko-afrykańska była warta 180 mld, a udział USA – 100 mld. To na dziś i krótką metę, bo patrząc perspektywicznie, rosyjskie zagrożenie w Afryce będzie tylko rosło.

Nie przypadkowo oligarchiczny kapitał inwestuje w surowce energetyczne lub takie, bez których niemożliwy jest przemysł wysokich technologii. Partycypując w ich wydobyciu i późniejszym obrocie, Rosja gwarantuje sobie niezasłużone miejsce w światowym handlu. To po pierwsze, bo mocniej niepokoi wizja rosyjskich sojuszy geopolitycznych na Czarnym Lądzie. Już dziś Afryka jest demograficzną beczką prochu. Na przysłowiowych walizkach siedzi 50 mln Afrykańczyków i wszyscy chcą się dostać do wymarzonej Europy. Wyobraźmy sobie, że ruszają wszyscy jednocześnie, zmuszeni do ucieczki przez represje własnych rządów. Prezydentów takich państw jak Republika Środkowoafrykańska, którzy nie tylko dysponują armiami uzbrojonymi i wyszkolonymi przez Rosję, ale są bardzo podatni na kremlowską inspirację. Jeśli taki jest finalny scenariusz hybrydowy dla Afryki, to już dziś możemy zacząć się bać.

FMC27news