0.3 C
Warszawa
czwartek, 26 grudnia 2024

Niemieckie rozterki

Fala społecznego radykalizmu, jaka przetacza się przez Europę, dotarła do Niemiec. Tamtejsi wyborcy zmieniają swoje preferencje i oczekiwania wobec rządzących, co wprowadza scenę polityczną w turbulencje. Pod Angelą Merkel kołysze się kanclerski fotel, a jej rząd ugina się pod ciosami z lewa i prawa. Wewnętrzna sytuacja Niemiec powinna rodzić w Polsce co najmniej refleksję, o przyszłości dwustronnych relacji.

Nie tylko Polska wyborami stoi. Na tydzień przed naszym finiszem samorządowym Niemcy przeżyli polityczne trzęsienie ziemi. „Historyczna porażka CSU zmieni wiele nie tylko w Bawarii. Niewykluczone, że w grudniu pani kanclerz poda się do dymisji”, tak Deutsche Welle podsumowała rezultaty głosowania do bawarskiego landtagu. Wybory do krajowego parlamentu były pierwszym sprawdzianem od chwili powołania nowego gabinetu Angeli Merkel.

Przypomnijmy, że w ubiegłorocznym głosowaniu do Bundestagu (parlament federalny) największe poparcie uzyskała chrześcijańska demokracja, tradycyjnie występująca w bloku ogólnoniemieckiej CDU i bawarskiej CSU. Zwycięstwo nie było jednak na tyle przekonujące, aby obie partie mogły samodzielnie rządzić. Był to zatem pierwszy objaw korozji politycznego projektu Angeli Merkel i jej niezachwianej pozycji na stanowisku kanclerza. Dlatego, choć niemieckie wybory odbyły się późną jesienią 2017 r., rozmowy o utworzeniu rządzącej koalicji trwały kilka miesięcy.

Najpierw blok CDU/CSU próbował zbudować gabinet razem z FDP (Partią Wolnych Demokratów) i koalicją „Zielonych”. Gdy inicjatywa, od skrajnie różnych barw politycznych nazwana w mediach „Jamajką” nie wypaliła, chrześcijańscy demokraci dogadali się z SPD – Partią Socjaldemokratyczną. Także nie bez problemów, ponieważ socjaldemokraci również wyszli z wyborów mocno osłabieni. W takich warunkach tegoroczne, październikowe wybory w Bawarii stały się swojego rodzaju testem sprawności obecnego gabinetu Merkel, który rządzące ugrupowania przegrały z kretesem. Koalicyjny partner CDU, Związek Chrześcijańsko-Społeczny od lat sprawował w Bawarii samodzielną władzę. Tymczasem utracił nie tylko większość bezwzględną, czyli prawo sformowania rządu krajowego, ale w ogóle uzyskał najniższy wynik wyborczy od 1950 r. I nie jest to jedyne źródło niestabilności rządu federalnego w Berlinie.

Drugi ze współkoalicjantów SPD nie przekroczył w Bawarii progu 10 proc. głosów, przegrywając nie tylko z miejscowymi „Zielonymi”, ale przede wszystkim z populistycznym ugrupowaniem „Alternatywa dla Niemiec” (AdN). Wszystko razem na tyle osłabiło berlińską władzę, że postawiło pod znakiem zapytania polityczną przyszłość Angeli Merkel. Jeśli partia, której liderem jest pani kanclerz, nie odniesie zdecydowanego zwycięstwa w kolejnych wyborach lokalnych w Hesji, które odbędą się 28 października, już w grudniu możemy być świadkami dymisji niemieckiego rządu i nowych wyborów. W grudniu CDU zaplanowało bowiem zjazd w Hamburgu, na którym Merkel będzie po raz czwarty kandydowała na stanowisko lidera partii. Tyle że w przypadku kolejnego niepowodzenia wyborczego partyjni delegaci rozpoczną poszukiwanie „kozła ofiarnego”, czyli winnego porażki. A raczej porażek, bo Angela Merkel od pewnego czasu nie ma dobrej passy.

Wszystko zaczęło się pod koniec sierpnia w mieście Chemnitz, gdzie imigranci z Syrii i Iraku zamordowali Niemca. Zabójstwo wywołało regularne zamieszki i pogromy na tle rasowym, najpierw wywołując w Berlinie zakłopotanie, a następnie panikę. Władze federalne nie doceniły ani skali, ani rangi problemu, jakim okazały się antyemigracyjne nastroje i emocje. A także zdolność skrajnej prawicy i równie skrajnej lewicy do mobilizacji wyznawców. Skutek był taki, że przez kilka dni rozruchom z udziałem kilku tysięcy osób przeciwstawiało się 600 policjantów. Co gorsza, sprawę pokpił szef Federalnego Biura Ochrony Konstytucji, a więc instytucji odpowiadającej za bezpieczeństwo państwa i jego obywateli.

Analizując przyczyny i skutki wydarzeń w Chemnitz, Hans Georg Massen podważył publicznie rasistowskie podłoże zajść. Dokładnie chodziło o zapisy z ulicznych kamer, na których widać prawicowych ultrasów polujących na imigrantów z Bliskiego Wschodu lub ścierających się z ze swoimi odpowiednikami ze skrajnych organizacji antyfaszystowskich. Massen podgrzał atmosferę komentarzem, w którym stwierdził, że: „nie dysponuje wiarygodnymi informacjami o ekscesach wobec obcokrajowców”, a ponadto zarzucił autorstwo materiałów filmowych „lewakom, którzy w ten sposób chcieli odwrócić uwagę od rzeczywistego przebiegu sytuacji w Chemnitz”. Jak na szefa niemieckiej służby bezpieczeństwa, a więc organu zapobiegającego podobnym wydarzeniom popisał się niefrasobliwością, która natychmiast wywołała kryzys w koalicji rządowej.

Na wyraźne żądanie SPD został zdymisjonowany, ale nie ukarany. Pierwotnie Angela Merkel zadecydowała o jego przeniesieniu na stanowisko wiceministra spraw wewnętrznych, co formalnie podnosiło urzędowy status Massena. Taka sytuacja oburzyła rzecz jasna socjaldemokratów, którzy zagrozili wyjściem z rządu. Kanclerz słynąca dotąd z żelaznej woli, a jednocześnie talentu negocjacyjnego tym razem, jak niepyszna rozpoczęła odwrót. Zmieniła natychmiast personalną decyzję, a ponadto przyznała się publicznie do pomyłki, a nawet za nią przeprosiła. Nie to jest jednak morałem, jaki wypływa z obecnej sytuacji Merkel, ani tym bardziej przyczyną kanclerskich i koalicyjnych kryzysów. Źródło tkwi w radykalizacji niemieckich wyborców i braku odpowiedzi rządzących na zmianę społecznych preferencji.

Damy radę?

Trzy lata temu pani kanclerz wystąpiła z płomiennym wystąpieniem telewizyjnym, w którym oświadczyła rodakom, że wpuści do Niemiec każdego imigranta z ogarniętych wojnami Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki. Jak przypominają media, wówczas przemówienie Merkel zakończyły słowa „damy radę”, czyli zaabsorbujemy przybyszów w niemieckie społeczeństwo. W jednych taka deklaracja wywołała morze pozytywnych emocji, ale w innych równie wielką niezgodę. Jak zauważyła Deutsche Welle „niemieckie społeczeństwo uległo wówczas tak silnej polaryzacji, jak nigdy w powojennej historii”. Z tym że „utrata głosów CDU/CSU oraz wzlot notowań populistycznej i antyemigracyjnej «Alternatywy dla Niemiec» okazały się wierzchołkiem problemu rasowej nienawiści, jak rozlała się w mediach społecznościowych”.

Korzystając z anonimowości, naprawdę wielu niemieckich internautów wystąpiło z apelami propagującymi przemoc, jako metodę walki politycznej i sposób obalenia elit rządzących. Tymczasem mimo pełnej świadomości radykalizacji nastrojów społecznych przez trzy lata władze federalne i krajowe nie zrobiły nic, aby wpłynąć na nastroje opinii publicznej. Od trzech lat w Niemczech płoną schroniska dla emigrantów i uchodźców wojennych, a na ulicach dochodzi do wielu ekscesów, takich jak w Chemnitz, „tymczasem sytuacja w tym mieście była w Berlinie kompletnym zaskoczeniem”.

Co więcej, pełną niespodzianką dla instytucji ochrony prawa i porządku stała się zdolność skrajnych ruchów i ugrupowań do mobilizacji sympatyków. Na wezwanie nacjonalistycznych ultrasów i neofaszystów na ulice wychodzi kilka tysięcy osób, choć nie ustępują im radykałowie z lewej strony sceny politycznej. I to oni wspólnie pociągają za sobą kolejne tysiące zwykłych Niemców, ponieważ protestacyjne nastroje społeczne ciągle rosną. Jedna z przyczyn tkwi w niezasypanych podziałach pomiędzy zachodnimi landami a pokomunistycznym Wschodem. Minister do spraw równouprawnienia i integracji Saksonii Petra Koepping mówi wprost: „Wschodni Niemcy jak dawniej czują się obywatelami drugiej kategorii, dlatego nie można ich zaliczać do prawicowych lub lewicowych radykałów”. Natomiast wiceprzewodniczący Bundestagu z ramienia FDP Wolfgang Kubicki pyta retorycznie: „Co czują ludzie, którzy widzą, że wszystko to, czego przez wiele lat im odmawiano, teraz dostają za darmo obcy przybysze?”. Diagnozie towarzyszy wskazanie winnego: Angeli Merkel zapewniającej Niemców „damy radę”.

Jednak zdaniem ekspertów antyrasistowskiej fundacji Amedeu Antnio Stiftung problem leży głębiej. „Ludzka nienawiść nie jest obrócona tylko wobec emigrantów lub personalnie Angeli Merkel. Jest w całości skierowana przeciwko niemieckiej demokracji. Oszalałe tłumy deptają naszą konstytucję, idąc po śladach Adolfa Hitlera”. Niestety spory udział w formowaniu takich poglądów mają główne partie. Sytuacja w Bawarii nie została wymieniona przypadkowo. Liderem CSU jest kontrowersyjny polityk Horst Seehofer, w przeszłości premier tamtejszego rządu, a obecnie minister spraw wewnętrznych w gabinecie Merkel. Zasłynął personalną rywalizacją z panią kanclerz, której motywem przewodnim jest zaostrzenie przepisów antyemigracyjnych. Seehofer doprowadził na tym tle do koalicyjnego kryzysu, gdy zażądał, aby przybyszów koncentrować w specjalnych, zamkniętych ośrodkach, a większość z nich odsyłać w trybie przymusowym do tzw. państw pierwszej rejestracji. Ze względów politycznych Berlin nie mógł się zgodzić na takie rozwiązanie, uderzające w UE jako całość, a Włochy i Grecję w szczególności.

Wyjaśnienie postawy lidera CSU nie jest skomplikowane. Seehofer poczuł wyborczy oddech „Alternatywy dla Niemiec”. Jak zauważył wpływowy tytuł „Suddeutsche Zeitung”: „podobni mu politycy, chcąc nie chcąc podgrywają siłom takim, jak te, które stanęły za rozruchami w Chemnitz i innych miejscach w Niemczech, zwiększając tylko społeczne lęki”. Na rosnących nastrojach protestacyjnych zaczęła także grać niemiecka lewica. A raczej jej postkomunistyczny fragment skupiony wokół parlamentarnego ugrupowania o tej samej nazwie. Postkomuniści od początku budowali zręby organizacyjne na ekonomicznym i społecznym upośledzeniu wschodnich landów. Dziś z ich szeregów wykluł się na wskroś populistyczny ruch „Powstańcie” idący tropami podobnych sił we Włoszech czy samych Niemczech, tyle że znajdujących się po prawej stronie sceny politycznej. Na jego czele stanęła deputowana i szefowa lewicowej frakcji w Bundestagu Sahra Wagenknecht.

„Niemcy budują światowej marki samochody i obrabiarki, ale nasze dzieci uczą się w upadających szkołach, w których chronicznie brak nauczycieli, a odwoływanie lekcji to już rutyna” można przeczytać w dokumentach programowych „Powstańcie”. Ponadto głównym celem nowej formacji jest „przyciągniecie tych wyborców, którzy z winy politycznego establishmentu utracili swoje przedstawicielstwo w Bundestagu”. Natomiast perspektywa to „parlament bez koalicji CDU/CSU, którą kieruje Angela Merkel”. Jak mówi Wagenknecht, Niemcy potrzebują nowego otwarcia i co ważne innej polityki migracyjnej. Jej filarem powinna stać się „walka z głodem i biedą, czyli stworzenie godnych warunków życia w ojczyznach dzisiejszych uchodźców”. To ważna zmiana na lewej stronie sceny politycznej, ponieważ SPD i dotychczasowa lewica postkomunistyczna w pełni popierały politykę otwartych drzwi Merkel.

Mówiąc wprost, to kolejna próba przechwycenia radykalizujących się nastrojów społecznych i zmienionych preferencji wyborczych. Jak komentuje ostatnie wydarzenia w Niemczech amerykański „The Washington Post”, już dłużej nie można przechodzić obojętnie wobec zmian politycznych w tym kraju. Tak samo, jak udawać, że ugrupowania takie jak „Alternatywa dla Niemiec” czy antyislamska inicjatywa społeczna „Pegida” to tylko polityczny margines bez znaczenia. Do Berlina dotarł ten sam poryw zmian i populizmu, który wcześniej przetoczył się przez Wielką Brytanię, Włochy czy same USA. Z naszego punktu widzenia najważniejsze jest pytanie, jakie będą skutki niemieckiej transformacji dla Europy oraz dwustronnych relacji Warszawy i Berlina? Inaczej mówiąc, jakie będą Niemcy za kilka lat?

Polskie rozterki

Nasze władze powinny dokonać poważnej analizy kierunków zmian zachodzących u naszych zachodnich sąsiadów, które daleko wykraczają poza sferę wewnętrznej polityki Niemiec. W siłę rośnie nurt ksenofobiczny i nacjonalistyczny, stojący w wyraźnej sprzeczności z dotychczasową postawą Berlina wobec integracji europejskiej. Żeby nie pozostać gołosłownym, wystarczy przytoczyć programy „AdN” lub ruchu „Powstańcie”. Pierwsze ugrupowanie wzywa Niemcy do opuszczenia UE, drugie nie ma jednoznacznej opinii na ten temat. Jeszcze gorzej prezentuje się kwestia bezpieczeństwa. Postkomunistyczna lewica występuję przeciwko istnieniu NATO, wzywając do budowy nowego systemu bezpieczeństwa europejskiego. Z mocnym dystansem wobec USA, ale za to udziałem Rosji. „Alternatywa” chce transformacji Sojuszu w organizację wyłącznie obronną, ale równie mocno popiera politykę Kremla. I to jest drugi wątek polskiej refleksji. Zgodnie z danymi gazety „Die Zeit” 30 proc. zwolenników „Alternatywy” i postkomunistycznej lewicy bardziej ufa Putinowi niż własnemu kanclerzowi.

W tym samym czasie sondaż Agencji Informacyjnej DPA wykazuje, że prawie 42 proc. respondentów, a więc co drugi Niemiec, popiera ideę wycofania wojsk USA. Chodzi o 35 tys. żołnierzy amerykańskich stacjonujących w Niemczech od czasu zakończenia II wojny światowej. W gronie przeciwników obecności militarnej USA znajdują się także „Zieloni”. Tymczasem największym problemem jest bezradności partii głównego nurtu, które nie potrafią znaleźć odpowiedzi na bolączki zwykłych Niemców i lęki społeczne uruchomione trzy lata temu fatalną decyzją Merkel w sprawie emigrantów.

Dziś nasz zachodni sąsiad znalazł się w paradoksalnej sytuacji. Niemcy są jedną z największych gospodarek świata, a poziom życia mieszkańców ciągle rośnie. Co więcej, polityka finansowa Berlina uratowała przed kryzysem strefę eurolandu, a więc całą UE. Tymczasem mimo sukcesów ekonomicznych wśród Niemców rosną nastroje protestacyjne o izolacjonistycznym wydźwięku, tak samo, jak zmęczenie dotychczasową polityką CDU/CSU. Zapewne i samą Merkel, która sprawuje urząd kanclerski czwartą kadencję. Wyrazem zniechęcenia są antyratingi rządu federalnego, które biją rekordy. Jesienią koalicję obu chrześcijańsko-demokratycznych ugrupowań popierało jedynie 29 proc. wyborców, SPD zaś tylko 18 proc. Media zgodnie wróżą więc schyłek politycznej kariery Angeli Merkel, lecz na horyzoncie brak polityka, który mógłby ją zastąpić, a zatem zażegnać tożsamościowy i wyborczy kryzys, który pcha Niemcy w mocno nieokreśloną przyszłość. Lub wręcz odwrotnie, w przyszłość, którą Niemcy dobrze znają, ponieważ przerabiali już dwukrotnie w swojej historii.

W każdym razie długoletnia „żelazna kanclerz” w zastraszającym tempie traci pole politycznego manewru. A były prezes Federalnego Sądu Konstytucyjnego Niemiec Hans-Jurgen Papier tak diagnozuje obecną sytuację polityczną: „choć w porównaniu z innymi państwami nasz ustrój społeczny znajduje się dobrej formie, to widać, że w Niemczech postępuje erozja państwa prawa i rośnie rozłam w społeczeństwie”. Sędzia także przestrzega: „Chwała Bogu, że jesteśmy dalecy od położenia Republiki Weimarskiej. Wprawdzie nie ma powodu do histerii, ale najwyższa pora, aby naprawić odchylenia od kursu prawidłowego rozwoju”.

 

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news