4.5 C
Warszawa
poniedziałek, 23 grudnia 2024

Podatkowy geniusz, czy obłąkany marzyciel?

Robert Gwiazdowski proponuje przewrót kopernikański w systemie podatkowym.

Bać się, śmiać, czy może popierać?

Robert Gwiazdowski (58 l.) do skromnych nie należy. Ledwo postawił stopę na politycznej scenie, a już zdążył zapowiedzieć, że zamierza przejść do historii „jako ten, który zreformował system podatkowy”. To właśnie najważniejszy punkt programu jego nowej partii Polska Fair Play (PFP), która przymierza się do startu w najbliższych eurowyborach, by następnie bić się o miejsca w polskim parlamencie. Wyborczym kołem zamachowym PFP jest program obniżki podatków oraz uproszczenia systemu ich rozliczania, oraz poboru. Gwiazdowski proponuje przedsiębiorcom podatek przychodowy, zamiast dochodowego. Dla pracowników zaś ma ofertę zmniejszenia klina podatkowego, czyli zwiększenia wypłaty „na rękę”. Z kolei ujednolicenie VAT-u to propozycja dla jednych i drugich. Wszystko brzmi atrakcyjnie i zapewne niejednemu „wolnorynkowcowi” ręce same składają się do oklasków. Jednak diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach.

Polski system podatkowy to sieć naczyń połączonych, w którym nie wystarczy w jednym paragrafie wpisać słowo „dochodowy” zamiast „przychodowy”, a w innym wymazać obecne trzy stawki VAT i zastąpić jedną. Niestety tak to nie działa. Wdrożenie „reformy Gwiazdowskiego” wymagałoby mega-nowelizacji przynajmniej kilkunastu ustaw, począwszy od tych regulujących procedury podatkowe, poprzez przepisy karno-skarbowe, skończywszy na opracowaniu „od zera” nowych wzorów deklaracji oraz ksiąg podatkowych. Założywszy jednak, że PFP jakiś cudem wygrała wybory parlamentarne (wg sondaży partia ta balansuje na granicy błędu statystycznego) i przeforsowała swoją reformę, to i tak z efektu nie wszyscy byliby zadowoleni. Dlaczego? Nie ma wątpliwości, że podatek przychodowy położy na łopatki niejedną firmę o niskiej rentowności. Z kolei jednolity VAT boleśnie odczują najubożsi, którzy obecnie swoje „koszyki dóbr” zapełniają produktami opodatkowanymi niższymi stawkami. Najmniej zagrożeń niesie za sobą pomysł spłycenia klina podatkowego dla pracowników. Tej reformie należy zdecydowanie przyklasnąć.

Przychodowy zamiast dochodowego
Flagowa propozycja Gwiazdowskiego zakłada zniesienie podatków PIT (dochodowy od osób fizycznych) oraz CIT (od osób prawnych) i zastąpienie ich jednym, zryczałtowanym, podatkiem od przychodów ze stawką 1,5 proc. Koncepcja ta zakłada zatem, że wysokość płaconej daniny nie byłaby w ogóle uzależniona od ponoszonych kosztów. Te ostatnie miałyby jedynie znaczenie dla podatników VAT, odliczających podatek naliczony od firmowych wydatków. Za takim rozwiązaniem Gwiazdowski sypie argumentami jak z rękawa. „Nikt wam nie przyjdzie na kontrolę. Nikt nie powie, że koszty, które ponieśliście, to nie są koszty uzyskania przychodu i nie każe zapłacić podatku” – przekonywał szef PFP w rozmowie z Onetem. To prawda. Kontrowersje związane z prawidłowym określeniem tego, co jest kosztem podatkowym, a co nim nie jest, sięgnęły granic absurdu, stając się przedmiotem tysięcy urzędowych interpretacji oraz jeszcze większej liczby orzeczeń sądów administracyjnych, nie wspominając o elaboratach ekspertów podatkowych. Każda nowa interpretacja, każde orzeczenie lub opracowanie wprowadzają jeszcze większy chaos i dezorientuje zarówno podatników, jak i pracowników organów podatkowych. Likwidacja znaczenia kosztów, którą proponuje Gwiazdowski, przyczyniłaby się do wyrugowania tych wszystkich patologii z systemu podatkowego. Miałoby to jeszcze jedną zaletę. Na dochodowym charakterze podatków żerują wielkie korporacje i ich spółki-córki. Jedne od drugich nabywają np. prawa do znaków towarowych, zawyżając ich wartość w taki sposób, by jak najwięcej wrzucić w koszty, a jak najmniej oddać do budżetu państwa. To nic innego jak zwykłe oszustwo podatkowe, z tym że dokonywane w białych rękawiczkach, zwane dla zmylenia „agresywną optymalizacją”. Wprowadzenie podatku od przychodu ukróciłoby ten proceder w zarodku, a w konsekwencji zwiększyłoby dochodu państwa.

W czym tkwi problem?
Gwiazdowski twierdzi, że podmiana PIT-u i CIT-u na jeden podatek przychodowy byłaby neutralna z perspektywy finansów publicznych, a nawet – w dłuższej perspektywie – generowałoby to dodatkowe wpływy budżetowe. Skoro zatem jest tak pięknie, to w czym tkwi problem? Oczywiście w szczegółach. Po pierwsze, nie wszyscy przedsiębiorcy odczuliby ulgę po prowadzeniu nowej daniny. Mało tego, dla niektórych firm stałaby się ona przyczyną poważnych problemów finansowych, a nawet bankructwa. Gwiazdowski twierdzi, że jeżeli jakaś firma nie jest w stanie zapłacić 1,5 proc. podatku od tego, co zarobiła, „to lepiej, żeby nie emitowała w Polsce dwutlenku węgla”. To jednak zbyt duże uproszczenie. Jasne, przedsiębiorstwa z dużą rentownością nie musiałyby się niczego obawiać. Gorzej jednak z tymi, które mają wysokie koszty prowadzenia działalności. Weźmy, chociażby branżę produkcji metali, w której średni zysk w 2015 roku wyniósł tylko 2 proc. Dla nich „podatek Gwiazdowskiego” oznaczałby obowiązek oddania do budżetu niemal całości zarobku. A przecież branż o podobnym profilu rentowności jest znacznie więcej.

Podatek przychodowy nie pomógłby również nowo powstałym firmom, które często w początkowej fazie rozwoju nie generują zysku z powodu wysokich nakładów na „rozruch” działalności. W obecnym stanie prawnym mogą one odliczać stratę przez pięć kolejnych lat. Innymi słowy – jeżeli koszty takich firm przekraczają przychody, to nie muszą one płacić podatku. W tym kontekście danina od przychodu nie miałaby dla nich litości. Niestety PFP nie ma żadnej alternatywnej propozycji dla takich przedsięwzięć. Gwiazdowski zbywa temat, żartując, że takie przedsiębiorstwa nie powinny rozpoczynać działalności, skoro nie stać ich na zapłatę 1,5 proc. podatku. Kiepska to recepta, jak na polityka, który zamierza „przejść do historii”, nomen omen za reformę systemu podatkowego.

To nie takie proste!
Po drugie, to wszystko nie takie proste! Ze słów Gwiazdowskiego bije dość naiwne przekonanie, jakoby wystarczyło wyrzucić do kosza dwie ustawy (o PiT i CiT) i uchwalić jedną, króciutką, o podatku przychodowym. A wszystko miałoby trwać zaledwie kilka, kilkanaście miesięcy. To kolejne uproszczenie rzeczywistości. Proponowana przez szefa PFP reforma wymagałaby nowelizacji lub napisania od nowa wielu ustaw, rozporządzeń oraz opracowania stosu wytycznych dla organów podatkowych. System podatkowy to wszak sieć naczyń połączonych, gdzie przepis jednej ustawy odsyła do innej, a ta z kolei powołuje się na definicję zawartą w kolejnym akcie prawnym. Zmiana tego systemu wymagałaby tytanicznej, wieloletniej pracy zastępów legislatorów, ekspertów oraz opiniodawców. Należałoby przeprowadzić szerokie konsultacje społeczne, angażując w nie zarówno środowiska biznesowe, jak i przedstawicieli fiskusa. Rzeczywistość jest zatem bardziej złożona, niż to wydaje się Gwiazdowskiemu. Wystarczy przypomnieć, że już ponad cztery lata trwają prace nad nową Ordynacją podatkową, w które zaangażowali się niekwestionowani eksperci prawa podatkowego (m.in. prof. Leonard Etel). Kolejna przeszkoda, o której Gwiazdowski zdaje się zapominać, to archaiczne systemy informatyczne organów podatkowych, które najpierw należałoby zmienić, a dopiero później przeprowadzić reformę. Systemy korespondują z tym, co wynika z ustaw podatkowych, a zatem zmiana przepisów nieuchronnie wiąże się z przynajmniej częściową modernizacją oprogramowania, na którym pracuje fiskus. Droga od ogłoszenia przetargu na oprogramowania, do jego wdrożenia i przeszkolenia urzędników, trwałaby co najmniej rok. Gwiazdowski musiałby się naprawdę napracować, by „przejść do historii”.

Jednolity VAT uderzy w najbiedniejszych
O ile adresatem podatku przychodowego są wyłącznie przedsiębiorcy, to już reforma systemu VAT w wydaniu PFP dotyczy bezpośrednio każdego z nas. Gwiazdowski proponuje bowiem zastąpienie obecnych trzech stawek (23, 8 i 5 proc.) jedną w wysokości 16 proc. Skąd ta wartość? Tego nie wiadomo, ponoć właśnie tyle wynosi tzw. efektywna (uśredniona) stawka VAT płacona przez wszystkich konsumentów. Gwiazdowski jednak zastrzega, że poziomem stawki można „manipulować” i nie wyklucza, że mogłaby ona być wyższa. Jak twierdzi, zmiana o 1 pkt proc. to różnica 8 mld zł z perspektywy budżetu państwa. Czy to dobra propozycja? Również i ten kij ma dwa końce. Niewątpliwie ujednolicenie stawki byłoby równoznaczne z końcem znanych absurdów, polegających na opodatkowaniu różnymi stawkami tożsamych względem siebie produktów i usług (np. kawy z mlekiem i bez, czy też prasy papierowej i elektronicznej). Dzięki temu podatnicy uniknęliby niepotrzebnych sporów z fiskusem oraz zalewu urzędowych interpretacji i orzeczeń sądów.

Z drugiej jednak strony obecne zróżnicowanie stawek ma swoje racjonalne uzasadnienie. Chodzi głównie o to, by towary i usługi zaspokajające podstawowe potrzeby społeczne i biologiczne (np. żywność, leki, pieluchy, kultura, trumny) były tańsze z powodu niższego VAT-u. Oczywiście jest to duże uproszczenie, aczkolwiek właśnie taka jest główna idea preferencyjnych stawek. Sprowadza się ona do tego, by VAT nie pochłaniał zbyt dużej części dochodów najbiedniejszej warstwy społeczeństwa, charakteryzującej się tym, że wydatki na podstawowe towary i usługi wypełniają niemal cały „koszyk dóbr”. Logiczne jest więc, iż wraz ze wzrostem zamożności danego konsumenta, maleje udział płaconego przez niego VAT-u w dochodzie. Z najnowszych badań wynika, że dla 10 proc. najmniej zarabiających wynosi on (udział) 16 proc., z kolei 10 proc. najbogatszych oddaje do budżetu państwa 7 proc. swoich dochodów. Dlatego też pojawia się zarzut, że jednolita stawka uderzy w najbiedniejszych kosztem najbogatszych. Gwiazdowski twierdzi, że ci pierwsi zapłacą dodatkowo 100– 150 zł miesięcznie. Dla wielu rodzin to naprawdę spory koszt.

Szef PFP uważa, że realny wzrost VAT-u dla najuboższych uda się zrekompensować wzrostem pensji poprzez zmniejszenie podatkowego klina. Gwiazdowski proponuje wprowadzenie liniowego podatku od funduszu płac na poziomie 27 proc. Dziś „etatowcy” otrzymują zaledwie 60 proc. wynagrodzenia brutto, a więc różnica byłaby spora. To propozycja, z którą wiąże się najmniej kontrowersji. Dla pracodawców byłaby neutralna (pensje brutto pozostałyby na niezmienionym poziomie), a jednocześnie pracownicy otrzymaliby więcej „na rękę”. To zaś przyczyniłoby się do wzrostu konsumpcji i do zwiększenia wpływów budżetowych z VAT-u, co otworzyłoby drzwi do obniżki tego podatku. Chociaż pokusa, by tego nie robić, byłaby wielka nawet dla takiego „wolnorynkowca”, na jakiego pozuje Gwiazdowski.

 

FMC27news