4 C
Warszawa
środa, 4 grudnia 2024

Trump i Kim w cieniu migów

Wietnamski szczyt USA-Korea Północna zakończył się niepowodzeniem lub co najmniej niedomówieniem.

W dodatku nad rozmowami jak cień zawisł konflikt pakistańsko-indyjski, kradnąc uwagę światowej opinii publicznej. Czasowe zbieżności każą podejrzewać, że za napiętą atmosferą stał trzeci, niewidoczny uczestnik spotkania – Chiny.

Hanojska łamigłówka
„Tylko co rozstaliśmy się z przewodniczącym Kimem, z którym, jak sadzę, produktywnie spędziliśmy czas. Pomyśleliśmy, ja pomyślałem, a sekretarz stanu Pompeo skalkulował, że będzie niedobrze, jeśli coś podpiszemy”. Tak podczas półgodzinnej konferencji prasowej ocenił wyniki dwudniowego szczytu prezydent Donald Trump. Bardziej konkretny okazał się Mike Pompeo, który wyjaśnił słowa szefa: „Podczas minionych 36 godzin osiągnęliśmy duży postęp i spore sukcesy. Niestety nie uzyskaliśmy takiego rezultatu, jaki USA uważają za racjonalny. Prosiliśmy przewodniczącego Kima, aby zrobił więcej. On nie był do tego gotów, choć nie tracimy optymizmu na przyszłość”. Takie podsumowanie spotkania, które światowe media już zawczasu okrzyknęły historycznym, wygląda jak ściema. Dyplomatyczne przyznanie fiaska rozmów. Z drugiej strony, nawet liberalna opinia publiczna USA, wyjątkowo nie robiła Trumpowi zarzutów z takiego efektu rozmów. Może dlatego, że jak podsumował na wspomnianej konferencji, żadna z waszyngtońskich administracji nie zrobiła tyle co on dla denuklearyzacji Półwyspu Koreańskiego i rozwiązania problemu koreańskiego w ogóle. Prezydent wysnuł wniosek, wskazując i na Billa Clintona, i na Baracka Obamę, któremu zarzucił kompletną bezradność, a nawet brak chęci.

Co jednak stało się w Hanoi? Jak komentuje wydarzenie chińska prasa, rzadko się zdarza, jeśli w ogóle, aby spotkanie tego szczebla nie było poprzedzone miesiącami intensywnych konsultacji politycznych i eksperckich. Ich celem jest osiągnięcie takiej zbieżności poglądów stron, która umożliwia sam szczyt przywódców oraz jego zwieńczenie, czyli podpisanie oficjalnego porozumienia o znaczeniu prawnomiędzynarodowym. Tak działo się i tym razem, bowiem według amerykańskiego sekretarza stanu: „Nasze zespoły pracowały tygodniami po to, abyśmy zrobili duży krok naprzód. Ku temu o czym rok temu w Singapurze rozmawiali obaj liderzy”. Zasadna jest zatem identyfikacja niepowodzenia, tym bardziej zaskakującego, że nieoczekiwanego przynajmniej przez stronę amerykańską. Dla przypomnienia, podczas pierwszego spotkania Trump postawił przed Kimem problem zniesienia międzynarodowych sankcji, w zamian za rezygnację z broni jądrowej. Jak wiadomo, po wielu latach prowadzenia kosztownego programu nuklearnego, Korea Północna wyprodukowała, od sześciu do dziesięciu głowic jądrowych oraz zgromadziła materiał niezbędny do wytworzenia kolejnych.

W tym samym czasie uczyniła ogromne postępy w produkcji rakietowych nosicieli, bez których same głowice są nieco pozbawione sensu. Dziś problemem jest cały kompleks przemysłu jądrowego, włączając zakłady wzbogacania uranu, poligony, ośrodki naukowe i wreszcie arsenały oraz środki przenoszenia od krótkiego do międzykontynentalnego zasięgu. Donald Trump rozumie denuklearyzację, jako fizyczną likwidację całości oraz polityczne gwarancje, że Korea Północna nie powróci do odtworzenia możliwości produkcji broni masowej zagłady. Co nie zagrało, jeśli rok temu obie strony zgodziły się dążyć do takiego celu, zrekompensowanego zdjęciem sankcji i włączeniem Korei w globalną gospodarkę, czyli otwarciem na świat? Przecież dziś jest to państwo izolowane gospodarczo i politycznie na arenie międzynarodowej. Nie ma mowy o normalnym życiu, co dopiero powiedzieć o niezbędnej modernizacji. Koreańczycy z Północy nadal umierają z głodu. Tropem są dwa zdania Trumpa wygłoszone w Hanoi. W pierwszym nazwał Kima „naprawdę twardym partnerem dialogu, który chciał zbyt wiele”. W drugim określił różnicę zdań, jako „proceduralną”. Niedomówienia noszą według strony amerykańskiej charakter techniczny, ale dla Kima najwyraźniej mają znaczenie egzystencjalne. Trump, twardo trzymając się ustaleń z Singapuru, oczekiwał, że Pjongjang najpierw zobowiąże się zniszczyć arsenał jądrowy, dokona tego faktycznie, co potwierdzi międzynarodowa inspekcja, i dopiero wtedy USA zniosą sankcje lub sankcje będą znoszone stopniowo, proporcjonalnie do destrukcji arsenałów.

Kim natomiast zaproponował scenariusz zgoła odwrotny. Jego przesłanie brzmiało: odwołajcie embargo i izolacyjny kordon sanitarny, a wtedy porozmawiamy o naszym rozumieniu denuklearyzacji, czyli o tym, co i kiedy mamy zniszczyć. Na dowód dobrej woli dyktator wyraził gotowość unicestwienia znanych światu poligonów doświadczalnych, napotkał jednak amerykański opór. Trump może i jest ekscentrykiem, ale przyszedł do polityki z biznesu i, jak sam mówi, potrafi i wie, kiedy należy zrezygnować nawet z atrakcyjnej transakcji. W Hanoi pokazał zapewne rozmówcy satelitarne zdjęcia lub inne koordynaty miejsc produkcji i przechowywani broni jądrowej w Korei. Inaczej mówiąc, Waszyngton nie poszedł na obiecanki, ani nie dał się nabrać na zniszczenie nic nie znaczących obiektów. Wynika z tego, że w sprawach bezpieczeństwa narodowego amerykański prezydent świetnie dogaduje się z własnym wywiadem i ma do niego zaufanie.

Tymczasem z zarzutem podważania wiarygodności amerykańskich służb specjalnych Trump spotyka się od czasu wybuchu Russiagate. Czy hanojskie fiasko wynika z nieporozumienia lub raczej wzajemnego niezrozumienia? Jedno jest pewne, dla Trumpa, tak czy inaczej, spotkanie z Koreańczykami miało charakter transakcyjny. Po prostu kolejny szczyt przywódcy globalnego mocarstwa z liderem państwa średniej wielkości, a na dodatek o mocno wątpliwej reputacji. Z drugiej strony Kim raczej nie pójdzie na denuklearyzację w rozumieniu amerykańskim. Dla niego posiadanie broni jądrowej to być albo nie być, czyli gwarancja dalszej władzy a nawet osobistego bezpieczeństwa. Taką tezę mógłby potwierdzić jego kolega Muammar Kadafi, oczywiście gdyby żył. Wizja przekształcenia Korei Północnej w azjatycką Libię musi spędzać sen z oczu Kima i jego najważniejszych akolitów. Dlatego stawia zaporowe warunki, tak aby dialog trwał, ale bez kluczowych ustępstw. Za to z uzyskaniem amerykańskich gwarancji nietykalności, potwierdzonych nawiązaniem oficjalnych stosunków dyplomatycznych z Waszyngtonem. Poza wszystkim nawet Kimowie nie głodzą od dekad swoich nieszczęsnych poddanych i niewyobrażalnym kosztem budują niekonwencjonalne systemy, aby teraz oddać arsenał za uśmiech Trumpa. W każdym razie oprócz kolejności wzajemnych zobowiązań jednym z zaporowych warunków jest szeroka wizja denuklearyzacji nie tylko Półwyspu Koreańskiego, lecz także całego regionu, a to podbija stawkę gry do wysokości nie na amerykańską kieszeń. Chodzi bowiem o jądrowy potencjał Chin i Rosji, z którym graniczy państwo Kimów oraz rzecz jasna amerykańską broń jądrową po drugiej stronie granicy, czyli w Korei Południowej. Tego Waszyngton nie może zaoferować, a nawet nie chce, bo od kiedy to ogon kręci kotem, a nie odwrotnie. Skąd jednak u Kima globalne horyzonty geopolityczne i chęć pokojowego uszczęśliwienia całego świata?

Chińska szarada
Na ubiegłoroczne spotkanie w Singapurze Kim przyleciał samolotem, życzliwie podstawionym przez Pekin. Obecnie nieprzypadkowo wyruszył pociągiem via Chiny. Zapewne męczył się 60 godzin w salonce nie po to, aby wścibscy reporterzy sfotografowali go na jednej ze stacji, gdy raczył się papierosem. Nie było też przypadku w wizycie Mike Pompeo w Manili, dokąd sekretarz stanu wyruszył natychmiast z Hanoi. Jego celem była odnowa amerykańsko-filipińskiego przymierza, a mówiąc ściśle, upewnienie miejscowych władz w gwarancjach bezpieczeństwa udzielanych przez USA. Czy przypadkiem była eskalacja konfliktu indyjsko-pakistańskiego o Kaszmir? Tak poważna, że lotnicze boje stały się największym incydentem zbrojnym od czasu poprzedniej wojny w 1979 r. Ryzyko przejścia kaszmirskiej eskalacji w pełnowymiarowy konflikt było tak poważne, że Donald Trump rozpoczął hanojską konferencję prasową od tego tematu. Zapewnił, że USA trzymają rękę na pulsie i wraz z Chinami oraz Rosją czynią wszystko, żeby zapobiec niebezpieczeństwu. Razem z Chinami, bez których nie da się w Azji rozwiązać żadnej sytuacji spornej, co pokazuje mocarstwowy status Pekinie w całym regionie.

Jeśli można obrazowo wyrazić stan relacji amerykańsko-chińskich, można śmiało powiedzieć, że Pekin prze do azjatyckiej hegemonii, co jest równoznaczne z wypychaniem wpływów amerykańskich. Nie ma wątpliwości, że rozległe spojrzenie Kima na problemy jądrowego bezpieczeństwa wyraża chińskie podejście do tychże kwestii. Pekinowi jest na rękę niekonwencjonalny arsenał północnego sąsiada. Korea Północna tworzy strefę buforową między amerykańskim kontyngentem w południowej części półwyspu, w Japonii i na wyspach Pacyfiku, a rosyjskimi siłami jądrowymi rozmieszczonymi na Dalekim Wschodzie. Dlatego w chińskim interesie leży sterowanie dialogiem koreańsko-amerykańskim i trzymanie na smyczy jego rezultatów. Pekin ma ku temu wszelkie instrumenty. Chiny są gwarantem istnienia Korei Północnej we wszystkich wymiarach. To największy importer i eksporter dla państwa Kima, a przy tym główny dostawca surowców energetycznych i elektryczności. Tylko dzięki zgodzie Pekinu do Pjongjangu dopływają jakiekolwiek waluty wymienialne oraz technologie. Bez życzliwego podejścia chińskich władz żadne sankcje nie funkcjonują poprawnie. Co innego bowiem, gdy stały członek Rady Bezpieczeństwa ONZ, którym jest Pekin zagłosuje za kolejną rezolucją w sprawie międzynarodowego embarga.

Zupełnie inną kwestią jest ich implementacja. A ta zależy od rozkazu na mocy którego chińscy celnicy i strażnicy graniczni dostrzegają lub nie, przemysłową skalę przemytu koreańskiego węgla, rud metali czy żywności i paliw w odwrotną stronę. Gdyby więc spojrzeć na przejazd Kima chińskimi szlakami kolejowymi, można się założyć, że czas został właściwie wykorzystany na polityczne konsultacje. A może wręcz do zakazu pójścia na jakiekolwiek ustępstwa wobec Amerykanów, co zdeprecjonowało wyniki kilkumiesięcznych negocjacji koreańsko-amerykańskich. Być może Pekin postawił zaporowe warunki transakcji, na przykład wycofanie z południa Półwyspu Koreańskiego amerykańskich systemów obrony powietrznej obejmujących zasięgiem chińskie terytorium. Z tym że chińsko-amerykańska gra pt. kto kogo, toczy się o wyższą stawkę niż tylko los obydwu Korei. W całym regionie przebiega obecnie rekonfiguracja sojuszy. Przykładem są wspomniane Filipiny, gdzie rośnie w siłę pekińska partia. Jeszcze kilka lat temu Manila słała do USA alarmujące raporty o naruszeniu swoich interesów ekonomicznych na akwenach uznanych przez Chiny za wody terytorialne. Reakcja amerykańska była, lecz z pewnością nie taka, jakiej oczekiwał sojusznik. Dlatego dziś rosnąca grupa wpływowych sympatyków Pekinu twierdzi: „Chiny to geograficzna rzeczywistość, natomiast Ameryka jest geopolityczną anomalią”.

To niepokojąca zmiana poglądów, dlatego, jak podkreśla „The Washington Post”, filipińscy wojskowi apelują o rekonstrukcję układu z USA, gwarantującego pomoc militarną w razie ataku. Zatem w czasie wizyty Pompeo przekonywał sojusznika, że amerykańskie zobowiązania obejmują także filipińskie interesy na spornym Morzu Południowo- Chińskim. Czy to jednak wystarczy? Pekin kupuje miejscowy establishment na czele z prezydentem hojną obietnicą kredytów i inwestycji. Dopieszcza Manilę wizytami na najwyższym szczeblu. USA odpowiadają zbliżeniem z Wietnamem. Normalizują stosunki z Hanoi po to, aby sprzedawać swoją broń i prowadzić wspólne interesy. Trump głośno chwali postępy ekonomiczne Hanoi, mierzone miliardowymi kontraktami z Waszyngtonem, po to aby grać na chińskich obawach, wciągając Wietnam do wielkiego sojuszu USA z Azją Południowo- Wschodnią, Japonią i strefą Pacyfiku na czele z Australią. Waszyngton i Pekin zdają sobie sprawę z kluczowego znaczenia Indii dla wszelkich planów na przyszłość. To nie kraj, tylko cywilizacja, która pod względem ludnościowym i ekonomicznym depcze Chinom po piętach. Kto przeciągnie Delhi na swoją stronę, będzie władał Azją, a tak się składa, że w obawie przed chińską hegemonią Indie powoli dryfują w stronę USA. Pekin prowadzi zatem wobec Delhi dwojaką politykę. Z jednej strony buduje partnerskie kontakty, mające upewnić Hindusów co do czystości intencji. Z drugiej strony, uczynił z naturalnego wroga Indii, Pakistanu, swojego największego sojusznika w tej części Azji.

Ewolucja międzynarodowa Islamabadu jest zresztą najlepszym przykładem redefinicji regionalnych sojuszy. Jeszcze kilka dekad temu Pakistan stawiał wyłącznie na USA, dziś ich miejsce zajęły Chiny. Islamabad znalazł się w pułapce kredytowej Pekinu i dlatego oddał w dzierżawę strategiczny port, który Chińczycy przekształcili w bazę wojenną i ekonomiczny przyczółek morskiej części globalnej inicjatywy gospodarczej „Jednego Pasa-Jednej Drogi”. Pakistan jest największym importerem chińskiego uzbrojenia, co wraz z konfliktem o Kaszmir czyni zeń najlepszy straszak Pekinu na Indie. Dlatego prawdopodobieństwo chińskiej inspiracji kaszmirskiej eskalacji w czasie szczytu amerykańsko- koreańskiego, który ni z tego ni z owego zakończył się fiaskiem, jest bardzo prawdopodobne. W ten sposób Pekin chciał pokazać Waszyngtonowi jego miejsce w Azji i globalnie, a jednocześnie pokazać własne czerwone linie interesów. O takim podtekście wydarzeń świadczyły pytania zazwyczaj dobrze poinformowanych dziennikarzy towarzyszących amerykańskiemu prezydentowi. Wręcz uporczywie dotykały roli lub raczej niewidocznego udziału Chin w wietnamskich negocjacjach.

Być może całość posłuży lepszemu zrozumieniu i doprowadzi do amerykańsko-chińskiej współpracy. Na przykład na Półwyspie Koreańskim, gdzie Waszyngton i Pekin nie są entuzjastami rychłego zjednoczenia południa i północy. Ekonomiczna potęga Seulu chroniona bronią jądrową Pjongjangu to dla Chińczyków i Amerykanów strategiczny koszmar. Pozostaje jedno ale. Jeśli w atmosferze szczytu, nad którą zawisły cienie hinduskich Migów i pakistańskich F-16, maczał palce Pekin, było to personalne uderzenie w Donalda Trumpa. Gdy rozmawiał z Kimem w Waszyngtonie, akurat zeznawał jego były prawnik, który pod przysięgą potwierdził skandale i brudy kampanii wyborczej oraz biznesowej przeszłości prezydenta. Trump potrzebował zatem sukcesu międzynarodowego, który w oczach opinii publicznej wymaże jego prawdziwe lub hipotetyczne winy. Niestety tego zabrakło. Co więcej, fiasko w Hanoi stawia pod znakiem zapytania skuteczność i tempo dalszego dialogu koreańskiego. Albo zostanie wznowiony szybko, na co dawał nadzieję Trump i Pompeo, albo nie będzie już kontynuacji w tej kadencji amerykańskiego prezydenta. Za pasem wybory i bez widocznych sukcesów kwestia zwycięstwa na drugą kadencję nieco się oddala. Używając modnego słowa, można śmiało twierdzić, że jeśli sprawcami ostatnich burzliwych zdarzeń są Chińczycy, to dokonali udanego ataku hybrydowego na Trumpa. Zakulisowo, lecz skutecznie, wpływają na wynik amerykańskich wyborów, co świadczy o ich maestrii dyplomatycznej i skuteczności międzynarodowej jednocześnie. W końcu Pekinowi nie jest potrzebny polityk, który w Waszyngtonie obkłada chińską gospodarkę barierami celnymi o wartości setek miliardów dolarów.

 

 

FMC27news