Niemcy nie dopuszczą, by jakikolwiek inny kraj stał się główną siłą zbrojną w Europie.
Sztokholmski Instytut Badań nad Pokojem (SIPRI) opublikował doroczny raport poświęcony światowemu handlowi bronią. Zaskoczenia nie ma – prym dzierżą Stany Zjednoczone, które zwiększyły swój udział w rynku z 30 proc. (lata 2009-2013) do 36 proc. (lata 2014-2018). Wiceliderem pozostaje Rosja – lecz ze spadkiem w analogicznym okresie aż o 17 proc. Wzrosty, i to dwucyfrowe, zanotowały natomiast Francja (43 proc.) i Niemcy (13 proc.). Udział tej dwójki w światowym eksporcie broni to obecnie odpowiednio 6,8 i 6,4 proc. Pierwszą piątkę zamykają Chiny z udziałem 5,2 proc. (gwoli wyjaśnienia – SIPRI analizuje ilość sprzedawanego sprzętu bojowego, nie jego wartość).
I właśnie Niemcom chciałbym tu poświęcić chwilę uwagi, bowiem mamy w ich przypadku do czynienia z sytuacją paradoksalną – z jednej strony posiadają zaawansowany przemysł zbrojeniowy, z drugiej zaś, wg powtarzających się doniesień, Bundeswehra znajduje się w opłakanym stanie. Pod koniec stycznia br. ukazał się raport pełnomocnika Bundestagu ds. sił zbrojnych Hansa-Petera Bartelsa i wyłania się z niego obraz nędzy i rozpaczy. Do służby nie jest zdolny żaden z sześciu niemieckich okrętów podwodnych – przyczyną są usterki i ciągnące się remonty, na co wpływ ma brak części zamiennych. Podobnie rzecz się ma z obydwoma tankowcami, unieruchomionymi wskutek awarii układów napędowych. W lotnictwie jest niewiele lepiej – przykładowo, „na chodzie” pod koniec 2018 r. było zaledwie 20 proc. z 68 helikopterów bojowych Tiger i 30 proc. ze 136 myśliwców Eurofighter. Doszło nawet do tego, że transport powietrzny niemieckiego kontyngentu w Afganistanie musiały obsługiwać wynajęte śmigłowce cywilne.
W przypadku wojsk pancernych, do służby nadawała się mniej niż połowa spośród 244 czołgów Leopard. Z pozostałymi rodzajami broni rzecz się ma podobnie. Słowem, Bundeswehra dysponuje teoretycznie nowoczesnym sprzętem, którego nie jest w stanie utrzymać. I tak ze wszystkim – niedobory dotykają każdej dziedziny wyposażenia. Inspekcja przeprowadzona w kontyngencie stacjonującym na Litwie w ramach szpicy NATO wykazała, że żołnierze nie mają radiostacji i zmuszeni są (ku uciesze rosyjskiego wywiadu) do używania zwykłych telefonów komórkowych. Do anegdoty przeszła kompromitacja z karabinkami HK G36, które miały stanowić podstawowe uzbrojenie żołnierzy – okazało się, że błyskawicznie się przegrzewają, tracą celność i nie nadają się do walki. Poszły w całości na złom. Na powyższe nakładają się braki kadrowe, biurokracja i chroniczne niedofinansowanie – przy czym Niemcy wzbraniają się jak mogą przed zwiększeniem wydatków do wymaganych przez NATO 2 proc. PKB, co notorycznie wypomina im Donald Trump.
Co z tego galimatiasu wynika? Otóż ośmielę się zasugerować, że Niemcy obecnie wolą produkować na eksport (nabywcy jakoś się nie skarżą na jakość towaru), bo to przynosi zyski. Co więcej, utrzymują czwartą pozycję, mimo determinowanych zbrodniczą przeszłością samoograniczeń eksportu – co daje pewne pojęcie o potencjale ich „mocy przerobowych”. Mogą sobie pozwolić na taki komfort, bo w kwestii bezpieczeństwa jadą na gapę, chronieni przez USA. Gdy jednak zajdzie taka potrzeba, będą w stanie przekierować produkcję na potrzeby Bundeswehry i w krótkim czasie gruntownie ją doposażyć – ba, nawet uzbroić po zęby, tym bardziej, że w odróżnieniu np. od Polski, nie są uzależnieni od importu broni. A kiedy zajdzie potrzeba? Cóż, chociażby wtedy, gdy ostatecznie zostanie „klepnięta” decyzja o powołaniu europejskich sił zbrojnych, do czego nawołuje francuski prezydent Emmanuel Macron przy entuzjastycznym poparciu Angeli Merkel twierdzącej, że Europa potrzebuje własnej armii z prawdziwego zdarzenia. W takim przypadku można iść o zakład, że Niemcy nie dopuszczą, by jakikolwiek inny kraj, z Francją włącznie, stał się główną siłą zbrojną w Europie. Byłoby to wbrew logice całej ich dotychczasowej hegemonistycznej polityki – w tym postulatu, by „Unia Europejska” zajęła miejsce Francji jako stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ.
Dla nas taka perspektywa oznaczałaby, że za Odrą nagle wyrośnie nowa potęga militarna, co dedykuję wszystkim naszym politykom patrzącym przychylnie na projekt euro-armii. Wyobraźmy sobie naszą pozycję przetargową w przypadku konfliktu z Brukselą zdominowaną przez Berlin nie tylko politycznie i gospodarczo lecz również wojskowo – kto wówczas powstrzyma np. „misję pokojową” mającą przywrócić w Polsce „demokrację” i „praworządność” w duchu nowej „doktryny Breżniewa”? Wprawdzie niemieckie społeczeństwo słynie dziś ze swego żarliwego pacyfizmu – lecz równie słynna jest jego dyscyplina i szacunek dla władzy. Zatem można się obawiać, że jeśli władza każe przestawić się z trybu „pacyfizm” na historycznie bardziej dla Niemców naturalny tryb „militaryzm”, to nie trzeba będzie tego dwa razy powtarzać. W tym kontekście zupełnie nowego znaczenia nabiera słynne wezwanie kanclerz Merkel, by państwa narodowe były gotowe do zrzeczenia się suwerenności, nieprawdaż?