Z euro jest jak z socjalizmem. To piękna idea, która nie sprawdza się w praktyce.
Niemcy ogłosiły, że powstanie osobny budżet Unii Europejskiej dla państw strefy euro. Z tej okazji znów mogliśmy posłuchać koncertu polityków i ekonomistów twierdzących, że Polska musi jak najszybciej wprowadzić euro, bo alternatywą jest rubel. To kolejna w ostatnich latach próba wkręcenia Polski w gospodarczo szkodliwie decyzję. Poza emocjami nie ma żadnego argumentu ekonomicznego, aby wprowadzać euro, jedynie tylko i wyłącznie straszak polityczny.
Podłączenie się do systemu wspólnej waluty miałoby nas chronić niczym tarcza antyrakietowa, przed wpływami Rosji. Faktycznie przyjęcie dziś euro przez Polskę oznaczałoby hamowanie wzrostu gospodarczego i zgodę na stagnację. Na polskim akcesie zarobiłyby zaś Niemcy. Do polskich polityków nie dociera prosta prawda, że kolor papierków, którymi płacimy, nie ma wpływu na bogactwo narodu. Posiadanie własnej waluty daje realną możliwość wspomagania gospodarki. Jeżeli dziś w Polsce gospodarka zaczyna słabnąć, to efektem jest spadek wartości złotówki, a to z kolei poprawia opłacalność eksportu i szanse na „odkucie się”. Jak będziemy mieli euro, to kondycja gospodarcza Polski nijak się będzie miała do notowań tej waluty.
Bezsens strefy euro polega na tym, że taki sam kurs waluty obowiązuje Niemcy, które mają drugą co do wielkości na świecie nadwyżkę w handlu zagranicznym i Hiszpanię, która ma ogromny deficyt. To tak jakby próbować uszyć ubranie, które jednocześnie ma pasować dla kogoś, kto waży 50 kg i 150 kg. Na początku 2011 r. brytyjski think-tank The Bruges Group wydał raport pod tytułem „Niemiecka polityka ekonomiczna i euro 1999–2010”, w którym udowadniał, że na wprowadzeniu euro zyskały głównie Niemcy, kosztem Grecji, Portugali, Irlandii i Hiszpanii. Przyznał to otwarcie nawet jeden z czołowych niemieckich ekonomistów Klaus Schweinsberg. „Na wprowadzeniu euro najbardziej skorzystał niemiecki przemysł. Nasze państwo rozwija się tak szybko, że nawet stać na spłacenie bez większych problemów długów Grecji, Portugalii i Irlandii”. Autorzy wspomnianego raportu nazwali strefę euro „Niemieckim imperium walutowym”.
Niemcy weszły bowiem do strefy euro, przeliczając marki na euro po kursie, który dał im przewagę konkurencyjną nad innymi krajami. Europejski Bank Centralny (z siedzibą, a jakżeby inaczej, w niemieckim Frankfurcie nam Menem) prowadzi swoją politykę stóp procentowych, stawiając na pierwszym miejscu interes Niemiec. Nawet gdy odbywa się to kosztem innych krajów strefy euro.
Od lat kurs euro jest zbyt wysoki dla krajów takich jak np. Grecja, Hiszpania, Portugalia, czy nawet Włochy. Od 2000 r. koszty pracy w Hiszpanii i Włoszech wzrosły o jedną trzecią (w Niemczech pozostały na tym samym poziomie). Kraje te nie mają naturalnego mechanizmu obronnego, jakim jest utrata wartości waluty (dewaluacja), aby poprawić konkurencyjność swoich gospodarek, bo są w strefie euro. Stąd ich problemy gospodarcze.
Z euro jest jak z socjalizmem. To piękna idea, która nie sprawdza się w praktyce. Unia walutowa państw jest trudna do przeprowadzenia, jeżeli mają one różne gospodarki, kulturę i języki. W USA dolar zdał egzamin, bo między stanami nie było bariery językowej, a Amerykanie byli i są bardziej mobilni niż Europejczycy. Poza tym wspólną walutę wprowadzono tam dopiero po ponad 100 latach unii politycznej i gospodarczej. Między stanami podróżuje dwadzieścia siedem razy więcej Amerykanów niż Europejczyków między krajami strefy euro. W Europie Hiszpan czy Grek nie przyjedzie do Polski, tylko dlatego, że tutaj jest praca. Brak mobilności siły roboczej działa zabójczo na gospodarkę strefy euro.