Był czas spokoju.
Wydawało się, że granice Polski są bezpieczne. Niestety agresywne zachowania różnych państw: militarne, polityczne i propagandowe każą uważać, że sytuacja staje się dużo poważniejsza.
Wojna w Gruzji w 2008 r. i pozbawienie tego kraju części terytorium, oderwania wschodniej części Ukrainy oraz aneksja Krymu pokazują, że w najbliższym sąsiedztwie Polski sytuacja staje się ryzykowna. Zagrożenia stają się coraz bardziej realne. Co prawda Polska należy do NATO, jednak z tego faktu nie należy wyciągać jednoznacznej przesłanki o bezpieczeństwie. W ubiegłym wieku już padło stwierdzenie ze strony naszych sojuszników, że „nie będą umierać za Gdańsk”. Trzeba też pamiętać, że pomiędzy członkami NATO wzmagają się podziały, a nawet konflikty (sytuacja polityczna związana z zachowaniem Turcji, ingerencje w wybory, wojna dezinformacyjna, wspieranie partii radykalnych, projekty przemysłowe o charakterze politycznym, takie jak NordStream 2, etc.). To sprawia, że Pakt Północnoatlantycki nie jest obecnie tak pewnym gwarantem bezpieczeństwa jak kiedyś. Aby liczyć na wsparcie ze strony innych trzeba być silnym i atrakcyjnym partnerem, tak, żeby zagrożenie dla Polski było realnym zagrożeniem również dla interesów sojuszników. Nie ma obecnie pewności, że atak na polskie terytorium lub strategiczne interesy spotka się z oczekiwaną reakcją naszych sojuszników.
Czy powtórzyć się może sytuacja z roku 1939? Niestety, w przypadku konfliktu Polska jest zależna od dobrej woli sojuszników – nie dysponuje własnymi zdolnościami militarnymi, żeby odeprzeć atak. Nie jest też w stanie samodzielnie odstraszyć wroga (np. mocarstwa dysponującego bronią atomową) groźbą zadania jej wystarczająco dotkliwych strat by uczynić agresję nieopłacalną. Odstraszanie w polskich realiach musi, więc opierać się na zagwarantowaniu sojuszniczej reakcji. Do tego potrzebne jest Polsce wiarygodne militarne narzędzie, które taką reakcję wymusi. Oczywiście ostatnio Ministerstwo Obrony Narodowej przyspieszyło zakupy – choćby w zakresie śmigłowców w Mielcu i zapewnienie o zakupie takowych też w Świdniku, ale to ciągle mało, to niestety odstraszać nie będzie. Na obecnym etapie rozwoju technologii, uwarunkowań politycznych i możliwości finansowych Polska potrzebuje czegoś więcej – np. rakiet manewrujących przenoszonych przez okręty podwodne. Dysponowanie taką bronią jest możliwe w dwóch przypadkach: odstraszanie przeciwnika poprzez groźbę uderzeń rakietowych, co może zapobiec rozwinięciu się konfliktu; spowodowanie (właśnie dzięki posiadaniu własnej, polskiej zdolności do eskalowania konfliktu) zaangażowania się w rozwiązanie konfliktu sojuszników Polski, przede wszystkim poprzez uruchomienie artykułu 5 traktatu o NATO.
O tym uzbrojeniu mówi się u nas od lat, mało tego Ministerstwo Obrony Narodowej ma gotowe oferty w tym zakresie, ale jakoś tak od lat jest to rozwiązanie odkładane na później. Odstraszanie (groźba uderzeń rakietowych) jest wiarygodne dla potencjalnego agresora, kiedy ma ono charakter stały. Sprzęt, na którym znajdują się rakiety musi być trudny do zniszczenia, a ewentualne kontrataki muszą być wystarczająco precyzyjne. Wszystkie te kryteria spełniają jedynie okręty podwodne z rakietami manewrującymi. Przed nimi nadal trudno się bronić. Ataki przeprowadzone, przy użycie tego typu broni, na kluczowe cele, przy użyciu rakiet manewrujących, będą miały znaczenie strategiczne, o wiele większe niż siła samych uderzeń. To sprawia, że okręty podwodne z rakietami manewrującymi to idealna broń dla słabszej strony potencjalnego konfliktu, umożliwiające na zmniejszenie dysproporcji w potencjale wobec strony silniejszej. Stąd też dziwi mnie opieszałość w podjęciu decyzji o uzupełnienie polskiej armii o tego typu rodzaj uzbrojenia. Zwłaszcza, że może to być robione w oparciu o krajową infrastrukturę przemysłową, co oznacza, że środki przeznaczone na ten cel zostaną wydane w Polsce. Będzie mieć to zatem znaczenie zarówno dla potencjału obronnego, jak również rozwoju krajowej gospodarki.