10.7 C
Warszawa
piątek, 26 kwietnia 2024

Ukryty “test przedsiębiorców?

Rząd podkulił ogon w sprawie „testu przedsiębiorców”, ale nie wywiesił białej flagi.

Resort finansów dobierze się do samozatrudnionych w inny sposób, w białych rękawiczkach.

Od kilku miesięcy nad samozatrudnionymi wisi widmo „testu przedsiębiorców”, polegającego na weryfikacji przez organy państwowe, czy dane osoby są rzeczywiście niezależnymi firmami, czy też są w pełni podporządkowane jednemu podmiotowi. Różnica między jednym a drugim jest istotna. Będąc bowiem przedsiębiorcą i wystawiając faktury, płaci się niższe podatki (np. liniowy 19 proc. lub ryczałt od przychodów). W konsekwencji dostaje się więcej „na rękę”. Z kolei zatrudnieni w ramach umowy o pracę otrzymują mniej z powodu znacznego „klina podatkowego”, wynikającego ze skali podatkowej (18 i 32 proc.) oraz z obowiązkowych składek ZUS, obciążających pracodawcę. Resort finansów chce wymusić na tych pierwszych płacenie wyższych danin. Presja na szukanie dodatkowych miliardów w budżecie państwa to w tym momencie priorytet rządzących. Bez nich sfinansowanie socjalnej „piątki Kaczyńskiego” może spalić na panewce. Początkowo cel ten miał zostać osiągnięty w ramach „testu przedsiębiorców”, jednak pod naporem krytyki mediów oraz organizacji biznesowych, a także z powodu braku akceptacji dla tego pomysłu ze strony liberalnej części „zjednoczonej prawicy”, rząd wycofał się ze śmiałych planów, co zostało potwierdzone przez minister przedsiębiorczości i technologii (MPiT) Jadwigę Emilewicz w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”. Nie oznacza to bynajmniej, że gabinet premiera Morawieckiego nie dobierze się do samozatrudnionych. Zrobi to, ale w inny, bardziej wyrafinowany, sposób. W Wieloletnim Planie Finansowym Państwa (WPFP) rząd już zapisał dodatkowe miliardy z tego tytułu. Zatem cel musi zostać osiągnięty, bo WPFP jest niejako obowiązkowym drogowskazem przy uchwalaniu budżetu państwa oraz jego realizacji. Wspomniana minister Emilewicz co prawda zapewniła o wycofaniu się rządu z pomysłu „testu”, ale dodała, że ten sam cel zostanie osiągnięty w ramach obowiązujących już przepisów. To może oznaczać tylko jedno: do samozatrudnionych dobierze się fiskus i wcale nie jest do tego potrzebna zmiana przepisów ustawy o PIT. Skarbówka może z łatwością zrealizować to zadanie w ramach istniejących ustaw. Ma do tego również narzędzia informatyczne w postaci plików JPK. Z perspektywy budżetu państwa to nawet lepsze rozwiązanie, ponieważ fiskus może naliczać odsetki oraz wymierzać kary pieniężne z kodeksu karnego skarbowego.

Sprzeczne sygnały
W sprawie „testu przedsiębiorców” rządowi od początku brakowało jednolitego przekazu. Pierwsze wzmianki na ten temat pojawiły się na początku roku, jednak były to tylko medialne spekulacje, stanowiące próbę odpowiedzi na pytanie: skąd wyczarować dodatkowe miliardy na sfinansowanie hojnych obietnic PiS (500+ na każde dziecko, trzynasta emerytura, obniżka PIT). Dopiero pod koniec marca podsekretarz stanu w Ministerstwie Finansów Filip Świtała potwierdził, że coś jest na rzeczy. Zrobił to jednak na nieformalnej konferencji, gdzie wypowiadał się bardziej jako ekspert aniżeli państwowy urzędnik. „Jednym z problemów polskiego systemu jest opodatkowanie jednoosobowych firm” – stwierdził. Mimo braku kamer echo tej wypowiedzi słychać było przez następne dni w mediach. Telewizja TVN zrobiła z tego nawet czołówkę wydania „Faktów”, strasząc, że rząd zamierza dobrać się do uczciwych przedsiębiorców. Na resort finansów padł blady strach, bo zamiast chwalić się rosnącymi wskaźnikami, musiał tłumaczyć wypowiedź jednego z ministrów. O „test przedsiębiorców” pytani byli zarówno urzędnicy MF, jak i szeregowi posłowie „Zjednoczonej Prawicy”. Ci ostatni w ogóle nie wiedzieli, o czym mówią, jąkali się i dukali, wykazując swoją niekompetencję w sprawach gospodarczych. Przez jedną wypowiedź rząd dał się zapędzić w kozi róg, dlatego jeszcze w tym samym miesiącu resort finansów – ustami swojego rzecznika prasowego Pawła Jurka – sprawę zdementował. Jurek powiedział wówczas, że kwestia „testu” jest dyskutowana w ramach standardowych analiz dotyczących reformy systemu podatkowego. Uspokoił, że nie ma też żadnego projektu ani harmonogramu działań w tym zakresie. Na tym sprawa zostałaby uznana za zamkniętą, gdyby rząd nie wprowadził do trzyletniego WPFP (2019-2022) założenia o dodatkowych dochodach budżetu państwa osiągniętych w ramach weryfikacji samozatrudnionych. Ministerstwo finansów oszacowało, że wpływy z tego tytułu mogą wynieść nawet 1,247 mld zł rocznie.

Odwrót
Dni mijały, a rząd nabrał wody w usta, nie za bardzo wiedząc, jak wytłumaczyć się z zapisów w WPFP. Na początku kwietnia premier Morawiecki zwołał cały gabinet, na którym zapewne zapadła decyzja co do dalszych kroków w tej sprawie bowiem już następnego dnia minister przedsiębiorczości Jadwiga Emilewicz zapewniła w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, że żadnego „testu” nie będzie. Nie zdementowała jednak planów rządu co do przyszłych wpływów od samozatrudnionych. Doprecyzowała natomiast, że cel ten zostanie osiągnięty w ramach obowiązujących przepisów i istniejących narzędzi. Skąd ta zmiana kursu? Z kilku powodów. Po pierwsze nie wszyscy członkowie „zjednoczonej prawicy” akceptowali pomysł resortu finansów. Oponowała szczególnie frakcja Gowina, uchodząca za liberalne skrzydło rządzącej ekipy. „Ja nie bardzo rozumiem, skąd wziął się ten pomysł” – rzucił szef Porozumienia, dodając, że nie ma jego zgody na „test”, ponieważ potencjalne dochody z tego tytułu są niewspółmierne z obciążeniami, które spadną na przedsiębiorców. Jarosław Gowin zapewnił, że problem „uciekania z etatów” zostanie rozwiązany w ministerstwie przedsiębiorczości (kontrolowanym przez Porozumienie), a nie w gabinetach resortu finansów. To jednak nie uspokoiło przedsiębiorców, ponieważ podobne zapewnienia słyszeli już przy okazji uchwalenia tzw. Konstytucji Dla Biznesu (pakiet zmian w przepisach z 2018 roku opracowany przez MPiT), która notorycznie jest obchodzona przez publiczne organy kontroli i nadzoru (np. urzędy skarbowe).

Po drugie, po wprowadzeniu „testu przedsiębiorców” resort finansów nie uciekłby od pytań o państwowe przedsiębiorstwa, oszczędzające na samozatrudnionych. Najlepszym przykładem jest państwowy gigant LOT, dla którego jako stewardzi pracują osoby prowadzące jednoosobową działalność gospodarczą. Jako pierwsi pisaliśmy już o tym na łamach GF („ LOT – podatnik specjalnej troski”, wyd. z 8 marca). Zwracaliśmy wówczas uwagę, że pracownicy LOT-u są w pełni podporządkowani jednej firmie, nie mają swobody w podejmowaniu decyzji biznesowych, pracują w oparciu o sztywny grafik, mają narzucone drakońskie wytyczne co do wyglądu, a mimo to – z prawnego punktu widzenia – działają jako przedsiębiorcy. Jeśli „test” zostałby rzeczywiście wprowadzony, wówczas kilka tysięcy stewardów LOT-u oblałoby go, a gdyby resort przymknął na to oko, wówczas politycy musieliby się z tego nieudolnie tłumaczyć. Rząd uznał zatem, że w gorącym okresie wyborczym lepiej nie warzyć takiego piwa, którego nie dałoby się później wypić.

Test będzie, ale inny
Nie oznacza to bynajmniej, że rząd całkowicie porzucił zamiary ściągnięcia dodatkowych miliardów od samozatrudnionych. Kwota 1,2 mld zł to zbyt łakomy kąsek dla socjalnego gabinetu Morawieckiego, by nad nią się nie pochylić. Resort finansów osiągnie swój cel, jednak zrobi to innymi środkami. Celowo lub nie, potwierdziła to Jadwiga Emilewicz, sugerując, że firmy nie unikną weryfikacji, tyle że ta zostanie przeprowadzona w ramach istniejących już przepisów. Najwyraźniej Porozumienie nie opracowało spójnego przekazu, ponieważ Jarosław Gowin przyznał, że nowe przepisy opracuje MPiT, a w tym samym czasie szefowa tego resortu stwierdziła coś zupełnie innego. Jeżeli rację ma Emilewicz, a wskazuje na to chociażby wypowiedź rzecznika MF, to wówczas należy zakładać, że samozatrudnieni zostaną poddani kontroli na podstawie obowiązujących przepisów np. ustawy o PIT, w której wcale nie trzeba nic zmieniać, by odsiać osoby oszczędzające na podatkach od tych rzeczywiście prowadzących firmy. Przepisy tej ustawy w sposób jasny definiują termin działalności gospodarczej, za którą uznaje się działalność zarobkową prowadzoną we własnym imieniu bez względu na jej rezultat, w sposób zorganizowany i ciągły (art. 5 a pkt 1). Do tego dochodzi tzw. definicja negatywna (art. 5b ust. 1 pkt 1–3), w myśl której za działalność gospodarczą nie uznaje się czynności wykonywanych w miejscu wskazanym przez zlecającego i bez ryzyka gospodarczego, gdy za ich rezultat nie ponosi się odpowiedzialności.

Jak widać nie ma potrzeby uchwalania nowych aktów prawnych, by skutecznie dobrać się do samozatrudnionych. Kto jednak miałby to zrobić? Zapewne obowiązek weryfikacji spadnie na fiskusa, bo to właśnie aparat skarbowy ma do tego potrzebne narzędzia zarówno w postaci proceduralnej (kontrola podatkowa), jak i technologicznej. Wystarczy, że urzędnicy sprawdzą w plikach JPK, kto wystawia miesięcznie tylko jedną fakturę na rzecz tego samego podmiotu. W ten sposób można zawęzić krąg potencjalnych podejrzanych, by nie strzelać na oślep. Wykorzystanie fiskusa do walki z osobami uciekającymi z etatów ma jeszcze jedną zaletę. W ramach przepisów Ordynacji podatkowej urzędy skarbowe mogą naliczać ustawowe odsetki, a to oznacza kolejne wpływy do budżetu państwa. Fiskus może również nakładać kary pieniężne w oparciu o Kodeks karny skarbowy (Kks). Wystarczy, że zarzuci przedsiębiorcy podanie nieprawdy w deklaracji, co wcale nie będzie takie trudne. Urzędnicy mogą przecież uznać, że skoro podatnik wypełnił złą deklarację (np. PIT 36 L zamiast PIT 37), to oszukał budżet państwa, a stąd już naprawdę blisko do sięgnięcia po Kks.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze