4.3 C
Warszawa
wtorek, 24 grudnia 2024

Putinowi puszczają nerwy

Cały tradycyjny obszar surowcowych wpływów Rosji w naszym regionie wymyka jej się z rąk – a że dla Kremla surowce to nie tylko źródło zysków, lecz również narzędzie polityczne służące umacnianiu hegemonii względem „bliskiej zagranicy”, to nic dziwnego, że musi narastać tam frustracja.

Władimir Putin nie ma ostatnio dobrej passy. Przede wszystkim zadziałały amerykańskie sankcje wymierzone w budowę gazociągu Nord Stream 2, co jest skutkiem przyjętej 20 grudnia 2019 r. amerykańskiej ustawy o budżecie obronnym, do której wpisane zostały restrykcje wobec firm biorących udział w rosyjsko-niemieckim projekcie. Obejmują one m.in. zablokowanie możliwości robienia interesów z USA, zamrożenie amerykańskich aktywów firm oraz cofnięcie wiz dla ich przedstawicieli. W efekcie wizja rosyjskich gazowych kleszczy zaczyna się kruszyć. Na ostatniej prostej z budowy Nord Stream wycofała się kładąca rurociąg szwajcarska firma Allseas i nie widać chętnych do przejęcia jej kontraktu – a zostało raptem 160 kilometrów. Już teraz wiadomo, że opóźni to realizację inwestycji co najmniej o rok i wydatnie zwiększy koszta – a prawdopodobne jest, że zwłoka potrwa nawet dłużej. W obecnej sytuacji bowiem Rosja będzie musiała dokończyć budowę samodzielnie i tutaj ma dwa wyjścia: albo zaprojektuje i wybuduje własny statek kładący gazociągi, co wiąże się z minimum sześcioletnim opóźnieniem (jak twierdzą specjaliści, w przypadku takiej jednostki potrzeba 4 lat na zaprojektowanie i 2 lat na budowę), albo użyje należącego do Gazpromu statku Akademik Czerkieskij. Problem w tym, że obecnie przebywa on na drugim końcu Rosji – w okolicach Władywostoku, a poza tym nigdy nie był wykorzystywany do takich celów i nie wiadomo, czy się sprawdzi.

Niepewny los Nord Stream 2 pociągnął za sobą konieczność pójścia na ustępstwa wobec Ukrainy – 30 grudnia podpisano pięcioletni kontrakt gazowy zobowiązujący Gazprom do przesyłania przez Ukrainę 65 mld m3 gazu przez pierwszy rok i 40 mld m3 w kolejnych latach – i to w formule „ship or pay”, wg której Gazprom ma uiszczać na rzecz Naftohazu opłatę tranzytową za pełen kontraktowy wolumen dostaw, niezależnie od tego, ile rzeczywiście dostarczy surowca. Oznacza to wprawdzie, że przez Ukrainę popłynie o połowę mniej gazu niż dotychczas, ale z drugiej strony Ukraina przynajmniej przez najbliższych kilka lat utrzyma status istotnego państwa tranzytowego wraz z towarzyszącymi temu zyskami, czego Rosja za wszelką cenę chciała uniknąć, licząc na możliwość energetycznego szantażu wobec Kijowa.

Jakby tego było mało, wraz z początkiem 2020 r. Łotwa, Estonia i Finlandia powołały do życia jednolity transgraniczny rynek gazu, ujednolicający zasady przesyłu i dający wzajemny dostęp do infrastruktury, co ma ułatwić dywersyfikację i bezpieczeństwo dostaw. Kluczowym elementem jest tu gazociąg Balticconnector wraz z 77-kilometrowym podmorskim odcinkiem łączącym Estonię z Finlandią. Inicjatywa ta jest częścią szerszego projektu bałtyckiego rynku gazu oraz integracji z rynkiem Unii Europejskiej – w kolejce czeka jeszcze Litwa i przewidziany na 2021 r. interkonektor łączący państwa bałtyckie z Polską.

No i wreszcie sprawa Białorusi. Grudniowy szczyt Putin–Łukaszenka w Soczi zakończył się fiaskiem. Putin nalegał na dalszą polityczno-instytucjonalną integrację obu państw (w tym ujednolicenie systemów podatkowych oraz wprowadzenie wspólnej waluty) i budowę państwa związkowego, co w praktyce oznaczałoby aneksję Białorusi przez Rosję. Dla Łukaszenki z oczywistych względów było to nie do przyjęcia, naciskał natomiast na obniżenie cen rosyjskich surowców – ropy i gazu – do poziomu, jaki obowiązuje dla sąsiadującego z Białorusią obwodu smoleńskiego, co z kolei Putin uzależniał od powołania odpowiednich organów międzypaństwowych. Opisane korowody spełzły na niczym, a ponieważ z końcem grudnia 2019 wygasła umowa o dostawach ropy na Białoruś, 1 stycznia Rosja wstrzymała przesył. Łukaszenka jednak się nie ugiął i odpowiedział groźbą importowania ropy z Litwy i Łotwy – zarówno drogą kolejową, jak i poprzez „przerewersowanie” w tym celu rurociągu Przyjaźń, co zagroziłoby eksportowi rosyjskiej ropy na Zachód. Wskutek tych manewrów Rosja, zgrzytając zębami, po kilku dniach przywróciła dostawy.

Słowem cały tradycyjny obszar surowcowych wpływów Rosji w naszym regionie wymyka jej się z rąk – a że dla Kremla surowce to nie tylko źródło zysków, lecz również narzędzie polityczne służące umacnianiu hegemonii względem „bliskiej zagranicy”, to nic dziwnego, że musi narastać tam frustracja. Tylko tak można zinterpretować kompletnie nieprzytomny, antypolski wybuch Putina – co ciekawe, podczas szczytu państw WNP. Komuś tu puszczają nerwy… Nawet jeśli był to „wybuch kontrolowany” i obliczony na jakiś dyplomatyczny efekt (np. w relacjach z Izraelem, pomyślany jako akces do polakożerczej polityki historycznej), to nie ulega wątpliwości, że stoją za nim autentyczne emocje, podsycone dodatkowo stacjonowaniem amerykańskich wojsk w naszym kraju. Moskwa za swe regionalne niepowodzenia tradycyjnie zwykła obwiniać polskie knowania (chciałoby się, byśmy byli aż tak wpływowi), a że Putin nie mógł otwartym tekstem przyznać, o co mu chodzi, jako temat zastępczy wybrał pole historyczne, by nieco odreagować – i tyle jego…

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news