e-wydanie

0.9 C
Warszawa
piątek, 19 kwietnia 2024

Katastrofa postpandemiczna

Ponad rok pandemii obnażył skalę zapaści polskiej służby zdrowia, którą dodatkowo pogłębiła przyjęta metoda walki z koronawirusem spod znaku „wszystkie siły przeciw COVID-19”, wzmocniona zachętą w postaci podwójnych wynagrodzeń dla medyków operujących na pierwszej linii frontu. 

Strategia ta szybko ujawniła syndrom zbyt krótkiej kołdry – służbie zdrowia rzuconej do zwalczania jednej choroby zabrakło mocy przerobowych na leczenie czegokolwiek innego, szczególnie chorób przewlekłych w rodzaju nowotworów, cukrzycy i chorób układu krążenia. Statystyki dotyczące świadczeń zdrowotnych są bezlitosne: odnotowano ich raptowny spadek, w tym w diagnostyce nowotworowej, kardiologii, chorobach płuc, rehabilitacji – łącznie liczba niewykonanych zabiegów idzie w miliony i żadne „teleporady” nie były w stanie tego zrekompensować.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Niezdiagnozowani, nieleczeni i nierehabilitowani ludzie zaczęli masowo umierać – i to nie na COVID-19, lecz na inne, równie poważne choroby. Wg danych GUS, w ciągu minionych 12 miesięcy zmarło ponad pół miliona Polaków i jest to najwyższy wynik od II wojny światowej. W połączeniu z wyjątkowo niskim wskaźnikiem urodzeń oznacza to, że liczba ludności Polski skurczyła się o 155 tys. osób (kolejny rekord). W porównaniu z latami przedcovidowymi odnotowaliśmy

(od marca 2020 r. do marca 2021 r.) ponad 105 tys. nadmiarowych zgonów, zajmując pod tym względem w ujęciu procentowym pierwsze miejsce w Unii Europejskiej. Krótko mówiąc, „umieralnia plus”.

Co szczególnie bulwersujące, tych ponurych statystyk bardzo starał się nie dostrzegać ani minister Niedzielski, koncentrujący się na cotygodniowych liczbach zakażeń, „zajętości” covidowych łóżek i respiratorów, tudzież „wyszczepianiu”, ani Rada Lobbystyczna przy premierze. Dopiero niedawno, gdy krzyczących liczb nie dało się dłużej ignorować, jeden z jej członków (pominę litościwie nazwisko) wydukał, że sprawą trzeba będzie się jakoś zająć, a poza tym winni są… niesubordynowani pacjenci, którzy „zbyt późno zgłaszają się do lekarza”. Ożeż ty! Do jakiego lekarza i gdzie? Do placówek zamienionych na „covidówki” nieprzyjmujących żadnych pacjentów z „normalnymi” chorobami?

Taki jest z grubsza bilans katastrofy pandemicznej. Jednak w kolejnych latach czeka nas najprawdopodobniej „katastrofa postpandemiczna” i to nawet przy optymistycznym założeniu, że akcja „wyszczepiania” społeczeństwa ograniczy rozprzestrzenianie się koronawirusa. Ta „katastrofa postpandemiczna” z wielu powodów przybierze charakter permanentny. Przyczyna pierwsza – zapaść służby zdrowia z trudem stawianej ponownie z głowy na nogi wciąż będzie zbierała swoje odłożone w czasie żniwo, chociażby z powodu niewykrytych w porę w ciągu minionego roku schorzeń i związanych z tym opóźnionych kuracji. Przyczyna druga – w Polsce rośnie armia osób pozbawionych ubezpieczenia zdrowotnego (ich liczbę NFZ szacuje na ok. 1,5 mln). Są to np. niezarejestrowani bezrobotni, czy prekariat zatrudniany na umowach o dzieło, od których nie odprowadza się składek zdrowotnych (kłania się kolejna konsekwencja „śmieciowego” rynku pracy). No i przyczyna trzecia – syndrom zbyt krótkiej kołdry będzie się pogłębiać z powodu kurczenia się zasobów ludzkich w służbie zdrowia. O ile bowiem szpitale można dofinansować (choćby pieniędzmi ze spodziewanego unijnego Funduszu Odbudowy), o tyle już braków w kadrze medycznej z dnia na dzień załatać nie sposób, a to przekłada się na dostępność świadczeń i kolejki do specjalistów.

Obecnie w Polsce na 1 tys. mieszkańców przypada 2,4 lekarza (w Niemczech – 4,2) i pod tym względem plasujemy się na ostatnim miejscu w Unii Europejskiej. Na dodatek 1/4 z nich jest już w wieku emerytalnym i liczba ta rośnie z roku na rok. Podobnie jest z pielęgniarkami. Tymczasem nabór na studia medyczne wprawdzie rośnie, lecz dalece niewystarczająco w stosunku do potrzeb. W tym roku limit przyjęć na newralgiczny kierunek lekarski (studia stacjonarne z polskim językiem wykładowym) wyniesie 5103 miejsca i jest to wzrost o 61 miejsc w stosunku do roku ubiegłego.

Podsumowując, stajemy się krajem pełzającego wykluczenia zdrowotnego. W tym kontekście jak ponury żart brzmi art. 68 Konstytucji: „1. Każdy ma prawo do ochrony zdrowia. 2. Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych”. To nie są luźne sugestie, lecz konkretne prawa określające obowiązki państwa wobec obywateli – i za brak ich realizacji w zasadzie powinno postawić się przed Trybunał Stanu wszystkie rządy po 1997 r. Owszem, to kosztuje, ale jeszcze więcej kosztuje dziadowskie państwo, bo ponosimy tego wielorakie konsekwencje, co szczególnie widać w dobie obecnego kryzysu pandemicznego. Koszty te do pewnego momentu udaje się ukryć, wypchnąć do sfery prywatnej, ale zawsze nadchodzi moment, gdy ich kumulacja wybucha prosto w twarz. I w takim momencie właśnie się znajdujemy.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze