8.9 C
Warszawa
piątek, 29 marca 2024

Koniec wolności w internecie

Koniecznie przeczytaj

W najbliższych latach kraje demokratyczne zaczną oficjalnie kontrolować wolność wypowiedzi w sieci.

Chiny cenzurują internet praktycznie od chwili, gdy zaczął działać. Wielu stron po prostu nie można tam czytać, bo są zablokowane. Wyszukiwarka Google grzecznie podporządkowuje się chińskiej dyktaturze i nie podaje w wynikach wyszukiwania tego, czego władza sobie nie życzy. Obywatele Chin, którzy próbują omijać zakazy, natychmiast trafiają na „czarne listy”. Podobnie jest w Rosji, w której zbudowano już alternatywny system tzw. rosyjskiego internetu, który ma być włączony, gdy władza uzna, że dalsze podłączenie do globalnej sieci jest już dla niej do przyjęcia. Rosyjski dyktator Władimir Putin otwarcie nazywa internet „projektem CIA” (czyli amerykańskiego wywiadu), podobnie jego współpracownicy, dla których to po prostu narzędzie destabilizacji innych państw. Na Zachodzie kontrolą internetu zajęły się korporacje. Już dziś Google (korzysta z niego 94 proc. internautów) i Facebook oficjalnie cenzurują poglądy, z którymi się nie zgadzają, promują zaś te, które uważają za słuszne. Podobnie Twitter (serwis wymiany krótkich informacji i komentarzy), chociaż ten ostatni daje dość duży zakres wolności. Przy wpływie, jaki mają na większość użytkowników internetu, to właśnie od decyzji zarządzających tymi witrynami zależy, które media internetowe będą dochodowe, a które nie. Teraz do gry wchodzą też państwowe agendy. One też chcą kontrolować to, co jest publikowane. Ma to być ochrona przed „fake newsami”, czyli świadomie kolportowanymi nieprawdziwymi informacjami.

Wolność czy „wolna amerykanka”?

W XIX w. krążył żart, że chociaż to Bóg stworzył człowieka, to Samuel Colt, wynalazca pistoletu z mechanizmem bębenkowym, który umożliwiał oddanie 6 strzałów bez ładowania, uczynił ludzi równymi. Broń ta stała się symbolem „Dzikiego Zachodu”. Terenów, które biali ludzie wyrwali miejscowym Indianom. To, że każdego było stać na tak groźną broń, jak colty, zrewolucjonizowało ówczesny świat. Powszechne stało się noszenie dwóch nabitych coltów przy sobie. Każdy mógł się bronić. Najszybsi uczynili z obsługi coltów sposób na życie.

Rozwinięcie popularności internetu było właśnie tym samym dla życia ludzi w XXI w., co pojawienie się coltów na „Dzikim Zachodzie”. Od tego momentu media utraciły monopol na szerzenie informacji. Wcześniej materiał, którym nie zajmowały się wielkie media, nie istniał w świadomości ludzi. Dziś w internecie są miliony „publicystów”, „dziennikarzy obywatelskich” i zwykłych ludzi wyrażających w nim swoje spostrzeżenia.

Rosyjskie służby zauważyły pewną prawidłowość. Otóż w ekonomii jest tzw. prawo Kopernika-Greshama. To zasada, która mówi, że jeśli jednocześnie w obiegu są dwa rodzaje pieniądza pod względem prawnym o takiej samej wartości, to ten, który postrzegany jest jako lepszy (czyli o wyższej zawartości kruszcu), będzie gromadzony. W obiegu pozostanie zaś głównie ten „gorszy” pieniądz. Czyli pieniądz „gorszy” (fałszywy) wypiera pieniądz „lepszy”. Ta sama zasada obowiązuje w informacji. W natłoku wiadomości zwykli ludzie nie są w stanie ocenić, które są wiarygodne. Wybierają więc te, które są najbliższe ich poglądom. Krótko mówiąc, te, które chcieliby, aby były prawdziwe. W ten sposób zaczęto wprowadzać do obiegu największe możliwe bzdury i teorie spiskowe. Od ponad dekady na masową skalę zajmują się tym rosyjskie służby. Tego typu taktyki pozwalają wywoływać i podsycać zamieszki – jak te w ubiegłym roku w Stanach Zjednoczonych po zabójstwie czarnoskórego Amerykanina przez policjanta. Po tym zdarzeniu przez wiele tygodni w całych Stanach Zjednoczonych trwały rozróby i akcja Black lives matter.

Coraz częściej mówi się, na razie w krajach Unii Europejskiej, że należy skończyć z anonimowością w internecie. „Wolność słowa nie może być utożsamiana z wolnością do publikowania kłamstw” – twierdzi Xavier Messing, autor książki „46 sekund”, bestselleru, który w formie beletrystyki opisuje współczesne wojny kłamców ze służb. „Naszym nadrzędnym celem jest, aby doprowadzić do znaku równości pomiędzy wolnością słowa a wolnością kłamstwa” – mówi jeden z bohaterów książki, pracujący dla rosyjskich służb. Tej taktyce ma służyć też zamiana terminu kłamstwo w „fake news”, który zyskał sobie prawo do życia w przestrzeni publicznej.

„Dzięki zalegitymizowaniu terminu #fakenews możemy niszczyć religie oraz idee, aby tworzyć ideologiczne martwe pola. Bezkarnie destabilizujemy konstytucyjny porządek, wprowadzamy chaos, wpływamy na referenda i procesy wyborcze. I to wszystko w imię wolności słowa” – przekonuje bohater „46 sekund”.

Węzeł gordyjski

Problem ze wszystkimi ustawami, które nas mają chronić przed zalewem kłamstw, jest podobny jak z zakazywaniem słynnej „mowy nienawiści”. Idea jest słuszna (nie powinno się szerzyć nienawiści do nikogo). Problem polega na definiowaniu tego, co ową nienawiścią jest. Dla niektórych wystarczy napisanie, że jest się przeciwnikiem adopcji dzieci przez pary homoseksualne, aby trafić na listę ściganych przez prawo nienawistników. W Wielkiej Brytanii za mowę nienawiści uznano działania pewnej brytyjskiej matki, która w internecie zwracała się per „on” do mężczyzny, który ogłosił, że czuje się kobietą. Po „przestępczynię” przyjechała policja i na oczach jej kilkuletnich dzieci skuła ją i zawiozła na posterunek, gdzie straciła na wiele tygodni „narzędzia przestępstwa”, czyli telefony, z których publikowała wpisy.

To wszystko pokazuje z jak kruchą materią mamy do czynienia. Z jednej strony mamy dziś świadomość, że wolność słowa jest wykorzystywana przez wrogie zachodnim demokracjom państwa do destabilizowania ich. Z drugiej zaś wśród zachodnich polityków kiełkuje idea, aby ową agresję internetową wykorzystać do nałożenia kagańca mediom. Największym problemem polityków jest dziś bowiem to, że kiedy chcą zablokować publikację jakiegoś materiału, to nie mają jak. Zablokują w jednym, potem w drugim medium, aż w końcu o wszystkim przeczytają w internecie, łącznie z napiętnowaniem tych, którzy dali się zastraszyć lub przekupić i materiałów nie opublikowali.

Jak sprawić, żeby internet nie był siedliskiem kłamstw? Jak dopilnować, żeby odebranie prywatności użytkownikom internetu nie sprawiło, iż przestaną być publikowane ważne materiały, bo ludzie będą się bali?

Na razie jest diagnoza problemu, ale nie ma dobrego rozwiązania. Już wiadomo, że istnienie „wolnej amerykanki” w internecie powoduje chaos informacyjny i destabilizowanie całych państw, i to za relatywnie niewielkie pieniądze.

Z dwojga złego lepsza jednak niekontrolowana wolność niż bezpieczna cenzura. Tą ostatnią próbuje się dziś wprowadzać przez uderzenia ekonomiczne (zabieranie reklam, blokowanie zasięgu portali), czyli egzekwowanie kar (nawet sądowych) za „mowę nienawiści”.

Niestety, wszystko zależy – jak już pisałem – od tego, co jest mową nienawiści. Jak skomentował to jeden z internautów rysunkiem: wrzucenie Biblii do sedesu jest dziś artystyczną ekspresją wielkiej próby, a zrobienie tego samego z islamskim Koranem to już szerzenie nienawiści.

Nie dajmy się zwieść. To wszystko, o czym dziś dyskutują rządy („prawo jazdy” do korzystania z internetu), to powrót cenzury i ogromna inwigilacja (sama tylko wiedza o tym, kto, czego szuka, jakie strony ogląda, może złamać niejedno życie). Będą nas oczywiście przekonywać, że to dla naszego dobra i bezpieczeństwa, ale jak zauważył jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, Benjamin Franklin, człowiek, który w zamian za bezpieczeństwo oddaje wolność, straci jedno i drugie.

Najnowsze