Ostatnie zawirowania gospodarcze sprawiają, że wiele mówi się o kosztach, jakie z ich powodu poniesie klasa średnia. Wielkim poszkodowanymi dokonujących się zmian będą jednak niestety jednak również osoby o najniższych dochodach.
Elity polityczne na całym świecie mają wciąż wielki problem z tym, żeby mówić otwarcie o tym, że inflacja wyraźnie przyspieszyła. Najczęściej wciąż uważa się, że zauważalne wzrosty cen wynikają głównie z faktu, że pandemia zakłóciła łańcuchy dostaw i tym samym ograniczyła podaż, lecz wobec przejściowości tego zjawiska wszystko powinno wkrótce wrócić do normy. Oprócz tego nierzadko zwraca się uwagę na fakt, iż przez poprzednie lata inflacja pozostawała na niższym niż planowano poziomie, dlatego obecne procesy nie powinny stanowić szczególnego powodu do niepokoju. Główny nacisk kładzie się wciąż na odpowiednie rozruszanie gospodarki po lockdownowej zapaści, więc decydenci są nad wyraz skłonni do tego, aby przywrócić gospodarkę do stanu z początku 2020 r., nawet kosztem pewnych niepokojących wskaźników.
NBP wciąż nieugięty
Wysoka inflacja stała się już jednak faktem i na razie nie widać symptomów tego, aby miała odejść. W Polsce oficjalny wskaźnik sięgnął już poziomu 4,2 proc. i jest drugi najwyższy w całej Unii Europejskiej, ustępując jedynie Węgrom. Wedle prognoz w przyszłym roku ma spaść, lecz obecny rozwój sytuacji raczej nie zdaje się potwierdzać takiego scenariusza. Rosnące wciąż wydatki budżetowe i zapowiadane kolejne restrykcje związane z walką z koronawirusem przynieść mogą jedynie ten sam efekt. Wobec analogicznej postawy innych państw na świecie efekt ten może się jedynie pogłębić.
Narodowy Bank Polski – podobnie jak zresztą zdecydowana większość banków centralnych na świecie – wykazuje zastanawiającą bierność i zamiast w porę reagować, pozostawia wciąż stopy procentowe na niezmienionym poziomie. Na korektę zdecydowały się już banki centralne Węgier i Czech, a większość ekonomistów w Polsce wzywa do działania, lecz Adam Glapiński przekonuje, iż uczyni podobnie dopiero wówczas , gdy pojawi się pewność, że pandemia nie wpływa na gospodarkę. Innymi słowy, szef NBP zamierza czekać aż do momentu zakończenia pandemii, choć trudno dziś komukolwiek powiedzieć, kiedy dokładnie miałaby się ona skończyć (i wedle jakich kryteriów ów koniec miałby być określony). To zaś oznacza, że polska gospodarka, finanse publiczne oraz waluta znalazły się w stanie permanentnego stanu wyjątkowego, który wymusza stosowanie dość ryzykownych środków.
Taniejące obietnice
Zwykło się niekiedy uważać, że inflacja to środek, po który sięgają populistyczne rządy, aby zapewnić sobie poparcie szerokich mas społecznych. Osoby, które zgromadziły znaczny kapitał, bez wątpienia tracą na nieustannym wzroście cen, lecz mimo wszystko są w stanie ochronić się na wiele różnych sposobów, lokując go w różnego rodzaju aktywa. W przypadku ludzi o niskich i najniższych dochodach nie jest to jednak w ogóle możliwe, gdyż zwyczajnie nie stać ich na dywersyfikację swoich oszczędności.
Przyzwolenie na rozpędzanie się inflacji wydaje się szczególnie nieeleganckie w kontekście zmian podatkowych zapowiedzianych w ramach Polskiego Ładu. Program ten niesie ze sobą istotne zmiany, jak choćby podniesienie kwoty wolnej od podatku do 30 tys. zł, które podwyższą dochody milionów najmniej zarabiających Polaków. Zmiany te nie przełożą się niestety na realną podwyżkę dochodów, ponieważ znaczną ich część zdąży do tego czasu pochłonąć inflacja. Rząd cynicznie wykorzystuje ekonomiczny analfabetyzm znacznej części społeczeństwa, które nie dostrzeże nawet tego, że w warunkach przyspieszającego wzrostu cen zadekretowana w ubiegłym roku podwyżka pensji minimalnej do poziomu 4 tys. zł przestaje być tak bardzo atrakcyjną ofertą polityczną, jaką wydawała się jeszcze kilkanaście miesięcy temu.
Całość rozwiązań zaproponowanych w Polskim Ładzie uderza bez cienia wątpliwości w polską klasę średnią, a w szczególności w samozatrudnionych oraz małych i mikroprzedsiębiorców. Przerzucenie na nich ciężaru zapłaty za ulgi podatkowe udzielone mniej zarabiającym zostało zauważone już dawno i poddane krytyce zarówno w środowiskach opozycji, jak i kręgach partii rządzącej. O wiele rzadziej zauważa się jednak to, że w gruncie rzeczy nawet pomimo zmian idących na rękę najbiedniejszym w warunkach wysokiej inflacji naprawdę trudno dostrzec w nich realnych beneficjentów.
W gruncie rzeczy największym beneficjentem zachodzących właśnie procesów oraz towarzyszących im decyzji podejmowanych przez rządzących pozostanie sama władza, która zasłaniając się pandemicznymi okolicznościami, chce upiec wiele politycznych pieczeni na jednym ogniu. Pierwsza z nich to wspomniana już chęć zrealizowania rozbudowanych obietnic wyborczych tanim kosztem. Kolejna dotyczy znajdujących się pod narastającą presją finansów publicznych i przyrastającego w oszałamiającym tempie długu. I wreszcie, rządzący wiele obiecują sobie po możliwości realizowania jeszcze sporych programów infrastrukturalnych, które w normalnej sytuacji wymagałyby mobilizacji realnie większego kapitału.
Pod płaszczykiem chęci wzięcia w obronę najgorzej sytuowanych czai się więc tak naprawdę polityka oparta na dość chłodnej kalkulacji. Po wypełnieniu deklaracji PIT miliony Polaków z pewnością będą miały do swej dyspozycji większe kwoty niż do tej pory, lecz większe poczucie sprawczości w związku z tym odczują przede wszystkim polityczni decydenci. Na wprowadzonych zmianach nie zyska wcale owe mityczne 18 milionów Polaków, lecz garstka osób, które starają się występować w roli gospodarczych dobrodziejów.
Globalna walka z klasą średnią i niższą
Trwające na całym świecie wielkie przemodelowanie życia gospodarczego towarzyszące pandemii koronawirusa stoi niewątpliwie pod znakiem wielkiego spłaszczania dochodów. Zgodnie z założeniami „nowej ekonomii” gospodarki mają rozwijać się w sposób zrównoważony, tj. nie generować zbyt wielkiego rozwarstwienia dochodów. W tym właśnie celu na całym globie wprowadzane są rozmaite transfery socjalne idące w kierunku budowy nowego, zielonego państwa dobrobytu. Jako polityczny wabik dla mas cały ten program przedstawia się jako nowy, bardziej sprawiedliwy porządek walczący z wykluczeniem i uwzględniający interesy najbiedniejszych. W rzeczywistości stosowane w tym celu środki polityki budżetowej i monetarnej prowadzą do coraz bardziej zauważalnych, gwałtownych zjawisk inflacyjnych, które zamiast przyniesienia osobom o najniższych dochodach ulgi skończą się dla nich jeszcze większą niedolą i spadkiem realnych dochodów.
Wszystko to jest niestety możliwe głównie za sprawą wydarzeń związanych z koronawirusem, które dostarczyły rządzącym idealnej wymówki i uzasadnienia dla podejmowanych działań. Atmosfera strachu i niepewności bardzo sprzyja sięganiu po rozwiązania, które na co dzień spotkałyby się z protestami i ostrą krytyką. Nie powinno więc też nikogo zdziwić to, że gdy inflacja rozpędzi się jeszcze bardziej, ostatecznie winę będzie można zrzucić właśnie na pandemię.