Oto garść informacji z zaledwie kilku dni. Po Europie rozlewa się kryzys gazowy. Gazu ziemnego po prostu zaczyna brakować, co powoduje drastyczny wzrost cen, dotykający również Polskę. Na polskiej Towarowej Giełdzie Energii ceny utrzymują się na poziomie ponad 300 zł za MWh (rok temu wynosiły zaledwie 55 zł) i nic nie wskazuje na to, że miałyby spaść.
Na rynku zachodnioeuropejskim za MWh płaci się ok. 70 euro. W Wielkiej Brytanii problemy zaczyna mieć przemysł chemiczny (np. nawozowy) i spożywczy. Wraz z gazem nieuchronnie będą drożeć towary i usługi, a także koszty ogrzewania gospodarstw domowych, napędzając inflację. W Polsce Urząd Regulacji Energetyki na wniosek PGNiG zatwierdził trzecią już w tym roku podwyżkę taryf, która wejdzie w życie od 1 października. Powody takiego stanu rzeczy są trzy. Po pierwsze, gospodarki wychodzące z pandemicznego kryzysu potrzebują więcej surowca. Po drugie, zaczyna dawać o sobie znać obłędna polityka transformacji energetycznej, która uczyniła z gazu ziemnego główne „paliwo przejściowe”, kosztem węgla i – jak w przypadku Niemiec – atomu. Ogółem udział gazu w europejskim miksie wynosi 20 proc., ale są kraje, w których sięga nawet 50 proc. Na to z kolei nałożyła się zawodność „zielonej” energetyki – czyli wszystkich tych paneli fotowoltaicznych i wiatraków. Wystarczy stosunkowo krótki okres niesprzyjającej pogody (brak wiatru i słońca), by wszystkie te budowane kosztem ciężkich miliardów euro instalacje stanęły bezczynnie, potęgując zapotrzebowanie na tradycyjne, stabilne źródła energii. Szczególnie rezygnacja z energetyki jądrowej zakrawa w tym kontekście na zbrodniczą głupotę.
No i wreszcie po trzecie – Rosja. Ukończono budowę Nord Stream2 i Gazprom z miejsca postanowił zastosować wobec Zachodniej Europy szantaż. Jawnie ogłosił, że dopóki NS2 nie zostanie uruchomiony – i to na warunkach Rosji – nie ma co liczyć na zwiększenie dostaw. Widzimy więc pierwsze efekty tego, przed czym wielu ekspertów i krajów (w tym Polska) ostrzegało od dawna. Dla Moskwy surowce to nie jest zwykły towar, lecz narzędzie polityczne służące do poszerzania wpływów. Z jakichś powodów jednak Niemcy uważały, że szantażować Rosja może jakąś tam Ukrainę, lecz nie ich. No więc teraz zaczynają odczuwać na własnej skórze pierwsze efekty surowcowego uzależnienia – do którego same doprowadziły swą zaślepioną, krótkowzroczną polityką. Skutek jest taki, że największe magazyny gazu w Niemczech i Austrii, które – co za przypadek – należą do Gazpromu świecą u progu sezonu grzewczego pustkami. Przykładowo, jeden z największych magazynów w Europie znajdujący się w dolnosaksońskim Rehden (pojemność 4 mld m3) wykazał stopień napełnienia… poniżej 5 proc.
Rosną również ceny prądu. Enea poinformowała, że zwróci się do Urzędu Regulacji Energetyki z wnioskiem o podniesienie cen o 40 proc. Podobny wniosek szykuje również Tauron. Dla gospodarstw domowych oznaczać to będzie wzrost rachunków o 20 proc. Spółki energetyczne argumentują, że tylko tak drastyczne podwyżki pozwolą im wyjść na zero. Tutaj z kolei winę ponosi chory system ETS, czyli europejskiego handlu emisjami. Powodowana ideologicznym obłędem Unia Europejska systematycznie tnie limity CO2, co napędza aktywność spekulacyjną na giełdach – dziś cena tony CO2 sięga już 60 euro, a na tym z pewnością się nie skończy. Jak już zdarzało mi się wspominać, mamy tu do czynienia z dekarbonizacyjnym „zielonym dumpingiem” – z jednej strony węgiel okładany jest emisyjnym quasi-podatkiem, z drugiej zaś na potęgę dotowane są „zielone technologie”, co ma na celu sprawienie wrażenia, że te drugie są „opłacalne” w przeciwieństwie do „drogiego” węgla. Otóż nie, nie są. W normalnych, rynkowych warunkach „zielone technologie” nie miałyby szans w konfrontacji z tradycyjnymi źródłami energii – tym bardziej że jak coraz częściej się przekonujemy, są one skrajnie niestabilne i uzależnione od kaprysów aury. O ekologicznych aspektach ich produkcji i utylizacji nawet szkoda gadać.
Krótko mówiąc, Europa postanowiła zafundować sobie gospodarcze samobójstwo, a jednym z jego objawów jest zaczynający się właśnie pełzający kryzys energetyczny, który będzie narastał wraz z postępami „zielonej transformacji” i wdrażaniem założeń europejskiego „zielonego ładu”. Jeżeli natomiast komisarzowi Timmermansowi uda się przeforsować choćby dziesięć procent z tego, co zaprezentował w swym pakiecie „Fit for 55”, na czele z pełną „neutralnością klimatyczną” i zapowiedzią radykalnego przemodelowania naszego stylu życia, to wkrótce przekonamy się naocznie, jak wygląda współczesny, zielony komunizm. Dlatego teraz jest ostatni dzwonek, by z tego eko-szaleństwa się wymiksować, zanim do reszty zrujnuje to, co udało się zbudować przez ostatnie 30 lat, nierzadko kosztem potwornych społecznych wyrzeczeń. Jeżeli UE chce popełnić samobójstwo, to trudno, nie jesteśmy w stanie jej od tego odwieść, ale lepiej i nade wszystko bezpieczniej będzie się przyglądać tej katastrofie z zewnątrz.