Japonia jest krajem, który zbudował swoją potęgę na najnowocześniejszej elektronice, a któremu zarazem brakuje zasobów metali ziem rzadkich, niezbędnych do produkcji współczesnej elektroniki. Bezlitośnie wykorzystują to Chiny, próbując rzucić wschodniego sąsiada na kolana embargiem na dostawy lantanowców, których same mają 97 proc. światowych zasobów. Osiągnęli tyle, że Japonia wystąpiła ostatnio w roli protektora Tajwanu, co dla Pekinu jest policzkiem najsroższym.
Syta, bogata i starzejąca się Japonia jest niczym śpiący na odludnej wyspie potwór Godzilla, z popularnego pół wieku temu cyklu filmów o gigantycznych potworach, które przebudzone przez próbne wybuchy jądrowe albo kosmitów, powstają, by niszczyć japońskie miasta i walczyć pomiędzy sobą. W miarę fabularnej ewolucji tej serii początkowo wroga Godzilla stała się obrońcą ludzkości, budzącym się, aby stawiać czoła bestiom gorszym od siebie. A nic bardziej nie pobudza do działania stworzeń zarówno dużych, jak i małych, jak głód, w tym przypadku głód metali ziem rzadkich. Bolesne ukłucie chińską szpilką z lantanowców sprawiło, że uśpiona od drugiej wojny światowej potęga otworzyła jedno oko… Teraz wszyscy się zastanawiają, czy powinna otworzyć drugie i jak wysoko ma unieść głowę?
Na początek Japończycy poirytowani chińskimi sankcjami zaczęli energicznie szukać zasobów ziem rzadkich na swoich wyspach i znaleźli je w 2018 roku, na archipelagu Ogasawara. Są one ponoć największe na świecie, ale leżą na głębokości 6 km. Warto się zastanowić, co to w praktyce znaczy.
Jak dotąd najgłębsze istniejące za Ziemi kopalnie sięgają 4 km, a i to w stabilnej sejsmicznie Republice Południowej Afryki. Kopalnie o połowę głębsze, w rejonie wulkanicznego „pierścienia ognia”, regularnie wstrząsanego trzęsieniami ziemi, to projekt rodem z literatury science fiction, który w przypadku każdego innego narodu należałoby uznać za blef. Trzeba też dodać, że ze względu na temperatury panujące na tej głębokości (70-80 st. C), ludzie w takich kopalniach już nie są w stanie pracować, a więc musiałyby być one całkowicie zautomatyzowane. I chyba łatwo uwierzyć, że z budową takich robotów górniczych Japończycy by sobie poradzili. Co więcej, ponieważ każde trzęsienie ziemi z dużym prawdopodobieństwem powodować będzie zakleszczenia i zawalenia tak głębokich szybów, te roboty powinny być wyposażone w systemy umożliwiające im samoczynne wykopywanie się na powierzchnię, razem z cennym urobkiem. To z kolei wymaga dla nich specjalnych źródeł energii, czyli wyposażenia ich w reaktory atomowe, ni mniej, ni więcej. Blisko już stąd do klasycznych filmów o potworach, prawda?
Powie ktoś, że byłby to projekt horrendalnie wręcz drogi. Owszem, ale Japonia od wielu lat zmaga się ze zbyt wysokim kursem i deflacją jena, co z kolei podnosi ceny eksportowanych z Japonii towarów, a więc obniża ich konkurencyjność na światowych rynkach. Od dekad marzeniem tamtejszych rządów jest doprowadzenie do inflacji wynoszącej 2 proc. rocznie. Tymczasem jest 0,1 proc. deflacji. Próbowano z tym walczyć za pomocą wielkich inwestycji infrastrukturalnych, ale szybko okazało się, że dróg, mostów, portów i lotnisk jest już w Japonii pod dostatkiem, wybudowano, co trzeba, w drugiej połowie XX w. i dalsze takie działania byłyby tworzeniem zbędnych obiektów-widm.
W tej sytuacji wymuszany przez Chiny projekt budowy super drogich kopalni lantanowców spada Japonii jak z nieba. Wreszcie będzie można skutecznie obniżyć kurs jena i rozluźnić gorset dławiący japońską gospodarkę, a już samo to wystarczy, by znów zacząć gonić światowe potęgi, zwłaszcza Chiny. Dodajmy do tego stabilne źródło własnych lantanowców dla dalszego, nieskrępowanego rozwoju wszystkich gałęzi japońskiej elektroniki, a pewnie też i zastąpienie dotychczasowego importu znaczącym eksportem tych metali. Chińczycy tak wywindowali ceny lantanowców, że każda metoda ich wydobycia przestaje być zbyt kosztowna.
Oznacza to dla Japończyków, szacując ostrożnie, drugą szansę na miarę tej, która otworzyła się przed nimi siedemdziesiąt lat temu. Taka zrestartowana Japonia stałaby się bez wątpienia globalnym supermocarstwem. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Pierwszy krok w tym kierunku został już zrobiony, ponieważ zmieniono zasady działania japońskich sił samoobrony, które mogą teraz być użyte poza obszarem Wysp Japońskich, choćby do obrony Tajwanu przed bezpośrednim atakiem Chin.
Pozostaje jeszcze kwestia starzenia się japońskiego społeczeństwa, które z jednej strony jest do tego dobrze przygotowane, jeśli chodzi o zapewnienie seniorom niezbędnych wygód i opieki. Np. przez daleko idące zautomatyzowanie czynności życia codziennego jak możliwość zaprogramowania pilotem napełniania wanny wodą do kąpieli o zadanej temperaturze na określoną godzinę. Znacznie gorzej pod tym względem wypadają Chiny, gdzie wkrótce w wiek emerytalny wejdzie pokolenie epoki jednego dziecka i zwyczajnie nie będzie kto miał się zajmować tą armią staruszków, co jest absolutnie nie do pogodzenia z restaurowaną tam właśnie etyką konfucjańską. Nie jest to problem egzotyczny dla Polski, gdyż przykrą prawdę stanowi fakt, że nasze społeczeństwo starzeje się bardziej od japońskiego.
Japończycy jednak mają cesarza, który w każdej chwili może poprosić naród, aby znów zaczął się rozmnażać, i trudno sobie wyobrazić, aby w tej kulturze taka „prośba” panującego została zignorowana. Zarówno przez ludzi młodych w wieku prokreacyjnym, jak i ich pracodawców w zakresie zapewnienia niezbędnych ułatwień socjalnych. Trend demograficzny może więc w Japonii odwrócić się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i znów powrócą powszechne w latach 50. XX w. tzw. dwugarbne matki, czyli kobiety w zaawansowanej ciąży i z węzełkiem z niemowlęciem na plecach. Takiej opcji, niestety, w Polsce nie mamy, przynajmniej póki nie zmartwychwstanie lub odrodzi się
kardynał Wyszyński.
Zatem obecnie senna, syta, siwiejąca Japonia może w ciągu najbliższej dekady odzyskać dawny impet gospodarczy i polityczny. Oznacza to też wyrwanie się spod amerykańskiej kurateli i zależności od Wielkiego Brata zza Pacyfiku. Zapewne ogromnie byłoby to nie w smak Waszyngtonowi, ale po pierwsze, Chiny same bardzo się o to proszą, a po drugie, za dziesięć lat, stoczone przez lewicową rewolucję USA, mogą już zwyczajnie nie mieć nic do gadania w tej mierze.
Takie przebudzenie Godzilli wpędziłoby jednak w histerię najbliższych sąsiadów Japonii, zwłaszcza Koreę Południową, Filipiny i państwa Indochin, które dobrze pamiętają japońskie okrucieństwa w czasie drugiej wojny światowej. To jest pięta achillesowa Japończyków, którzy od dawna tłumaczą, że są już całkiem innym narodem niż byli osiemdziesiąt i sto lat temu, więc ile jeszcze mają przepraszać? Obudzona Godzilla miałaby wielki problem z przekonaniem sąsiadów, że w istocie pozostaje nadal milutkim gekonem. Jednak znów, jeśli Chiny będą się o to prosić swoją brutalną i arogancką polityką, wszystkie kraje leżące pomiędzy nimi a Japonią pospieszą społem budzić tę Godzillę. Nawet Korea Południowa, szczególnie zawzięta na tle rozliczeń historycznych, powinna odpuścić sobie resentymenty, kiedy pozbawiona wiotczejącej amerykańskiej protekcji znajdzie się pomiędzy chińskim młotem a japońskim kowadłem. O breweriach północnego sąsiada już nie wspominając.
W złagodzeniu tych historycznych napięć bezcenna może okazać się miękka, pop-kulturowa siła Japonii, która jest niezachwianym trendsetterem wszelkich mód panujących na Dalekim Wschodzie, co sprawia, jak zauważają japoniści, że Japonii wybacza się bardzo wiele politycznych zaszłości. W tej mierze Chiny bijące na odlew restrykcjami handlowymi w każdego, kto się im sprzeciwi w choćby najdrobniejszej sprawie, muszą się bardzo wiele nauczyć. Jeśli w ogóle kiedykolwiek zdołają.
Zaczęło się więc w 2010 r. od aresztowania chińskiego kutra rybackiego, za co Chiny nałożyły na Japonię embargo na lantanowce. Pekin wystrzelił z armaty do muchy, czym przebudził uśpionego potwora, który jeszcze się całkiem nie rozczmuchał, ale już podjął to wyzwanie, wobec czego teraz cała reszta świata musi się poważnie zastanowić, czy jest gotowa na powrót ryczącej Godzilli w pełnym blasku Wschodzącego Słońca?