e-wydanie

5.7 C
Warszawa
sobota, 20 kwietnia 2024

Lojalny wasal Państwa Środka

Nowa Zelandia to koniec świata. Zarówno w znaczeniu, że leży blisko geograficznych antypodów Polski, jak też jako symbol końca świata Zachodu, do którego ten kraj politycznie już nie należy. Jest chińskim dominium, coraz słabiej zachowującym pozory dawnej zachodniej tożsamości. Pokazuje za to, jak może wyglądać nowa epoka globalnej sinizacji, po ostatecznym upadku USA.

Gospodarka Nowej Zelandii bez Chin już praktycznie nie istnieje. Ewentualna utrata 40 proc. eksportu natychmiast rzuciłaby archipelag na kolana, a do tego dochodzą jeszcze głębokie uwikłania polityczne. Mówi się, że do nowozelandzkiego parlamentu, jako posłów udało się wprowadzić kadrowych agentów chińskiego wywiadu. A to zapewne wierzchołek góry lodowej, jeśli wziąć pod uwagę, że działania zakulisowe to specjalność dalekowschodniej kultury politycznej.

W tej sytuacji nie może dziwić, że Nowa Zelandia dystansuje się od australijskiej krucjaty przeciwko Chinom, nie weszła do nowego antychińskiego paktu AUKUS (Australia, Wielka Brytania, USA) i jak ognia unika nazywania sytuacji Ujgurów „ludobójstwem”. Jeśli zaś dotychczasowi sojusznicy mocno naciskają politycznie, Nowa Zelandia wyraża najwyżej „zaniepokojenie” postępowaniem Pekinu, co adresat owego niepokoju przyjmuje z życzliwą wyrozumiałością.

Charakterystyczna rzecz, że Chiny bijące restrykcjami handlowymi w każdy kraj, który się do nich choćby krzywo uśmiechnie, albo wręcz stosujące polityczny terroryzm, jak ostatnio wobec Kanady, w przypadku Nowej Zelandii prezentują pełnię czcigodnej starochińskiej cnoty „ren”, czyli cierpliwości. W tym miejscu wszakże wyłom w murze świata Zachodu został już zrobiony, więc po co wyważać otwarte drzwi?

Warto zauważyć, że outsidera z Nowej Zelandii dawno temu zrobili sami jej serdeczni sojusznicy przy okazji afery z wysadzeniem statku „Rainbow Warrior” (1985), kiedy to Francja dokonała de facto aktu wojny na terytorium członka paktu ANZUS, a potem jeszcze sankcjami handlowymi wymusiła uwolnienie schwytanych sprawców zamachu, zaś jedyną rekcją na to było wypisanie Nowej Zelandii z tego sojuszu przez USA (1987). Co jak co, ale Chiny świństwa tej miary jeszcze archipelagowi nie zrobiły. W polityce deklarowane przyjaźnie między narodami ważą raczej mało, ale resentymenty za upokorzenia bardzo wiele.

Oprócz importu ekologicznie czystej nowozelandzkiej żywności szczególną gratkę dla Pekinu stanowią terytoria zależne Nowej Zelandii, czyli Wyspy Cooka, Niue i Tokelau, stanowiące raje podatkowe na obszarze Oceanii, oraz Dependencja Rossa na Antarktydzie, będąca idealną bazą dla przyszłej eksploatacji tego kontynentu. Dodajmy jeszcze, że Niue graniczy z polinezyjskim Królestwem Tonga, już skutecznie skolonizowanym przez Chiny, wyciągniętym ze strefy wpływów Zachodu i bliskim przekształcenia w niezatapialny chiński lotniskowiec. Sinizacja Tonga jest faktem dokonanym, wskazanym do dalszej analizy pod kątem powiększania skali tego zjawiska na większą zdobycz polityczną.

Nowa Zelandia to następny logiczny etap ekspansji Chin na Pacyfiku, tym łatwiejszy, że ani nie chce, ani nie może się temu przeciwstawiać. Z Pekinem mają solidny deal, stąd największą troską Archipelagu jest kombinowanie, żeby nominalni zachodni sojusznicy przestali się ich wreszcie czepiać o jakieś „anglosaskie wartości” i inne zeszłoroczne śniegi na Górze Cooka. To małżeństwo mieszane zostało już skonsumowane, skośnookie dziecko w drodze, a na przeszkodzie do pełnej legalizacji mariażu stoją tylko irytujące papierowo-historyczne zaszłości rodem z Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Realną głową państwa na wyspach „Długiej Białej Chmury” nie jest już jednak leciwa Elżbieta II, tylko niekoronowany jeszcze cesarz Państwa Środka Xi Jinping. Tego możemy być pewni. Nowa Zelandia jeszcze z dziesięć lat pokluczy i powyraża „niepokój”, czekając, aż Stany Zjednoczone pożegnają całkiem status supermocarstwa, po czym zobaczymy Maorysów na Placu Tiananmen, tańczących haka na cześć Przewodniczącego Mao, aktualnego Cesarza i wiecznego sojuszu z Państwem Środka.

Jest w tym wszystkim jeszcze coś, co umknęło uwadze ekspertów od geopolityki na obszarze Oceanii. Mianowicie fakt istnienia wysp. A konkretnie tysięcy skalistych, na razie w większości bezludnych wysepek, idealnie nadających się na rezydencje dla najbogatszych ludzi świata, zwłaszcza emerytowanych menadżerów wielkich korporacji. Bardzo modne jest dziś drążenie tych pacyficznych skał od środka, dzięki czemu nabierają one walorów luksusowej willi, bunkra i twierdzy w jednym.

Od dawna synonimem największego życiowego sukcesu jest wejście w posiadanie własnej wyspy. Zdarzyło mi się kiedyś spotkać właściciela takiej posiadłości na Karaibach i wypytać go co to właściwie znaczy „mieć wyspę”? Otóż jest to rodzaj działki budowlanej, oczywiście z górnej półki, która notarialnie i terytorialnie stanowi część jakiegoś większego państwa lub jego terytorium powiernicze. Nie można zatem na swojej wyspie zatknąć flagi własnego projektu, ogłosić się królem i zabiegać o przyjęcie do ONZ w roli kolejnego suwerennego państwa.

Łatwo zgadnąć, że prywatne wyspy funkcjonujące od dawna w rejonie Morza Karaibskiego znajdują się z reguły pod protektoratem USA. A co będzie z tymi rozproszonymi na obszarze znacznie rozleglejszej Oceanii…? I tu jest geopolityczny pies pogrzebany!

Samotny bogacz imprezujący sobie beztrosko w wydrążonej skale, wystającej gdzieś z bezmiaru wód Pacyfiku, stanowi prawdziwą gratkę dla piratów. Choćby tych z wybrzeży Malezji, którym życie utrudnia Singapur. Trzeba tylko zainwestować w lepsze statki zdolne do oceanicznej wyprawy oraz sprzęt i ludzi umiejących sprawnie uporać się z zabezpieczeniami takiej rezydencji. Lokalna ochrona złożona z kilku najemników, rozleniwionych niekończącymi się egzotycznymi wczasami, raczej nie będzie walczyć do ostatniej kropli krwi. Prędzej wejdzie w układ z piratami, bo na jaką właściwie lojalność chcieliby liczyć cyniczni ex władcy korporacyjnych marionetek? Potem, jeśli nawet sygnał alarmowy zostanie nadany w porę, dotarcie na miejsce zajmie tradycyjnej policji tyle czasu, że do tej pory emerytowany menadżer posadzony ze stopami na rozpalonym grillu, w ekscytującej scenerii tropikalnego raju, skwapliwie przeleje swoje sute opcje menadżerskie pod wskazane numery kont… Taka piracka akcja jest warta świeczki, a poczynione inwestycje mogą się zwrócić wielokrotnie.

Tym, co może realnie zabezpieczyć od tak niefortunnej przygody, są specjalne dedykowane siły szybkiego reagowania, czyli ochrona wojskowa. Znacznie droższa od zwykłej policji, zatem raczej nie do sfinansowania z pieniędzy podatników przez rządy państw demokratycznych, w których zwykle duże wpływy ma lewica, patrząca krzywo na nowe przywileje dla najbogatszych.

Jedynym zbawieniem od nóżek skwierczących na grillu pozostają więc Chiny. Te zaś, ma się rozumieć, będę oczekiwać za taką opiekę specjalnych wyrazów wdzięczności. Jakich? Przypomnę, że mówimy tu o dyrektorach największych światowych korporacji, mających dostęp do najnowocześniejszych technologii oraz innych tajemnic handlowych i politycznych… Naprawdę opłaca się Pekinowi inwestować w ochronę prywatnych wysp na Pacyfiku, a więc też utrzymywać jak najściślejsze stosunki z państwami Oceanii, aż do ich zupełnego podporządkowania, prawem lub lewem, po woli bądź niewoli. W bonusie można liczyć jeszcze na rychły eksodus miliarderów z Karaibów, gdzie za pomocą byle motorówki może dokonać desantu bojówka BLM czy inna banda lewackich aktywistów, przeciwko którym obecny rząd USA ani palcem nie kiwnie.

Sygnałem, że ta wizja przyszłości staje się faktem, będzie nowozelandzko-chińska umowa o wspólnym zwalczaniu piractwa morskiego. Następny etap to odmowa ekstradycji aferzystów i szpiegów, którzy schronili się na wyspach Oceanii, rzecz jasna po wcześniejszym oddaniu nieocenionych usług Państwu Środka. Może to też przybrać formę wypowiadania dotychczasowych umów o ekstradycję przez Nową Zelandię i jej terytoria zależne. A jeśli Archipelag mimo wszystkich zależności jednak stanie okoniem, usłyszymy o niepodległości dla Wysp Cooka, Niue i Tokelau, popieranej solennie przez Chiny. W imię zasady samostanowienia narodów oczywiście!

Odpowiedzi na pytanie, czy Pekin pozostanie na dłuższą metę tak cierpliwym i łaskawym suzerenem dla swoich nowych wasali na Pacyfiku, już przewidzieć nie sposób.

Najnowsze