15.5 C
Warszawa
środa, 3 lipca 2024

Unia dwóch prędkośCI. Zagłada powraca. Dlaczego teraz?

Głos Ursuli von der Leyen na temat rezygnacji z zasady jednomyślności oznacza powrót do Europy dwóch prędkości. Warszawa i 12 innych stolic członkowskich protestują. Polska uważa, że większościowy proces decyzyjny to spisek mający na celu przywrócenie zachwianej dominacji kontynentalnej Francji i Niemiec. 

Taka koncepcja jest samobójcza z wielu powodów, a rozpad Unii wcale nie jest największym zagrożeniem. Europa dwóch prędkości to wstęp do nowego Monachium. Francja i Niemcy za cenę zysków i spokoju podzielą się Polską z Putinem.

Alarmująca deklaracja

9 maja, gdy Putin przyjmował w Moskwie paradę zwycięskich wojsk, przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen ogłaszała w Parlamencie Europejskim projekt zmiany traktatów europejskich. Plan zasadza się na rezygnacji z zasady jednomyślności podczas głosowań w Radzie UE. – W głosowaniach dotyczących niektórych kluczowych obszarów jednomyślność po prostu nie ma już sensu – ogłosiła von der Leyen.

Okazją do wystąpienia w Strasburgu była ceremonia podsumowująca „Konferencję w sprawie przyszłości Europy”. Chodzi o serię debat ze społeczeństwem obywatelskim na temat wyzwań i priorytetów stojących przed UE. Przewodnicząca Komisji uznała wyniki dyskusji za uzasadnienie pilnej reformy UE, w tym, cytując: „w razie potrzeby zmiany traktatów”. Całość brzmi niejasno, ze szczególnym uwzględnieniem tajemniczej konferencji.

Ważne za to, kto towarzyszył von der Leyen podczas ogłaszania kardynalnych zmian w Zjednoczonej Europie. Gospodarzem była przewodnicząca PE. Maltanka Roberta Metsola należy do klubu Europejskiej Partii Ludowej. Jest jak chorągiewka. Głosowała przeciwko rozszerzeniu prawa do aborcji, czynnie popierając dyrektywy antydyskryminacyjne nietradycyjnych orientacji seksualnych. Jednak całe show skradł obu paniom prezydent Francji Emmanuel Macron. Paryż sprawuje w UE rotacyjną prezydencję, jednak zaraz po sweet foci w Strasburgu Macron udał się kuć żelazo, póki gorące, w Berlinie.

Jeśli chodzi o wyniki pracy konferencji, raport końcowy obejmuje 49 propozycji zawierających konkretne cele UE oraz ponad 320 środków, które unijne instytucje powinny podejmować w sprawach: zmiany klimatu; ochrony zdrowia; gospodarki, sprawiedliwości społecznej i rynku pracy. A ponadto: miejsca zajmowanego przez UE w świecie; wartości europejskich i wspólnotowego prawa; bezpieczeństwa; transformacji cyfrowej oraz demokracji, migracji, edukacji i kultury.

Trzeba przyznać, że tematyczny zakres konsultacji był niezwykle szeroki, jak na wiedzę przeciętnego Europejczyka. Tymczasem „zalecenia” obywateli stały się podstawą raportu przedstawionego przez szefową KE. Roberta Metsola nie kryła, że ich celem jest wizja Unii Europejskiej dla ludzi młodych. Oni też ponoć najliczniej wzięli udział w panelach i ukształtowali wnioski. Całość rodzi pytania. Po pierwsze, co z opiniami obywateli UE, którzy w szopce udziału nie wzięli, a w związku z tym, czy Bruksela przewidziała inny mechanizm wyrażenia zdania przez ogół mieszkańców Zjednoczonej Europy? Po drugie, dlaczego KE i PE opierają radykalne, a wręcz kluczowe plany w oparciu o głos tylko jednej grupy wiekowej?

Pewną podpowiedź niesie wypowiedź przewodniczącej PE: – Jesteśmy w decydującym momencie integracji europejskiej. Nie powinniśmy obawiać się wyzwolenia mocy Europy, aby zmieniać życie ludzi na lepsze – powiedziała Metsola, ale szerszych wyjaśnień udzielił Macron.

Według prezydenta Francji, w wyniku kryzysów, przez które w ostatnich latach przeszła Europa, sytuacja uległa diametralnej zmianie. – Musimy kontynuować rozwój i zapewnić, by Unia spełniła aspiracje i oczekiwania wyrażane przez obywateli. „Konferencja w sprawie przyszłości Europy” jest powiewem świeżego powietrza dla naszego kontynentu, a jej wnioski stanowią bardzo bogate źródło propozycji – podkreślił. Co najważniejsze, uznał fragmentaryczny, niekompletny, a przez to zafałszowany obraz za podstawę wiążących prac najwyższego organu wspólnotowego, jakim jest Rada UE.

Z kolei według von der Leyen sednem raportu konferencji są: demokracja, pokój, wolność osobista i gospodarcza: – A teraz nadszedł czas, aby je zrealizować – dodała szefowa KE. Pytanie brzmi: Jak to się dzieje, że Unia Europejska cierpi na deficyt wartości, w imię których została powołana? W każdym razie sprawa jest poważna. Europosłowie uznali, że obywatelskie propozycje wymagają zmiany traktatu i zwrócili się do Komisji Spraw Konstytucyjnych o przygotowanie odpowiedniej propozycji. Guy Verhofstadt, reprezentujący parlament uznał, że rekomendacje obywatelskie są „mapą drogową”, która ma zapobiec poważnemu kryzysowi, a nawet unicestwieniu Unii.

– Naprawdę nie ma czasu do stracenia. Musimy uhonorować wynik konferencji i jak najszybciej wprowadzić w życie jej wnioski – dodał belgijski polityk. My, to znaczy kto i dlaczego musimy?

Unia dwóch prędkości

W istocie takie pytania, z żądaniem odpowiedzi, zawiera protest 13 państw, które zaprotestowały przeciwko „nieprzemyślanym i przedwczesnym próbom zmiany traktatu o Unii”. Wspólne oświadczenie w tej sprawie podpisały także Bułgaria, Chorwacja, Czechy, Dania, Estonia, Finlandia, Litwa, Łotwa, Malta, Rumunia, Słowenia i Szwecja. Sygnatariusze listu zapowiedzieli w oświadczeniu, że przeanalizują raport zaprezentowany w PE, zarzucając Brukseli gigantyczną manipulację, jeśli nie wprost oszustwo. 13 stolic przypomniało, że deklarowanym celem prac konferencji nigdy nie była zmiana Unii.

„Nie wykluczamy żadnych dyskusji nad każdą z propozycji, ale nie popieramy przedwczesnych prób rozpoczęcia procesu zmian traktatowych” – brzmi wspólna opinia blisko połowy państw członkowskich. Sygnatariusze podkreślili także, że Unia radzi sobie z takimi kryzysami, jak pandemia czy rosyjska agresja na Ukrainę. Robi to sprawnie i szybko, właśnie dzięki obecnym traktatom.

W istocie deklaracja czołowych funkcjonariuszy Brukseli to recydywa tzw. Unii dwóch prędkości, czyli propozycji mechanizmu wzmocnionej współpracy. To koncepcja pogrzebana niezgodą większości członków UE, a przede wszystkim skutkująca brexitem. Zakłada powstanie uprzywilejowanej Unii w Unii, oczywiście kosztem praw państw pozostających na zewnątrz inicjatywy. Zgodnie z propozycją zainteresowane wstępnie kraje otrzymałyby prawo większej integracji, czyli federalizacji, bo o nią w istocie chodzi. Zgodnie z deklaracjami Unia dwóch prędkości nie dyskryminowałaby żadnego państwa członkowskiego reszty Zjednoczonej Europy.

Tyle że teoria sobie, a praktyka to co innego, szczególnie jeśli chodzi o rzeczywiste cele. Po pierwsze chodzi o powołanie wspólnych instytucji „wąskiego kręgu”, takich jak Ministerstwo Finansów i bank centralny, których działalność ograniczałaby się do strefy euro. Stąd prosta droga prowadzi do wyodrębnienia składek członkowskich. Tak powstanie drugi budżet przekierowany nie na potrzeby 27 członków UE, tylko uprzywilejowanej grupy. Całość prowadzi najpierw do finansowej, ekonomicznej i handlowej separacji, a następnie do regulacji chroniących interesy gospodarcze. Mowa o jednostronnym uprzywilejowaniu zwanym powszechnie protekcjonizmem, potępianym i zabronionym, na przykład przez WTO.

Kolejne niebezpieczeństwo kryje się we współpracy w zakresie wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, wyodrębnionej z kompetencji ogółu członków UE. Idea budowy wspólnej armii podważa sens NATO. Gdybyż chodziło jednak tylko o powielanie kompetencji. Niestety, w grę wchodzi znaczące osłabienie zdolności Sojuszu do reagowania. Europejska polityka obronna to kompetencyjny chaos, zmniejszenie liczebności wojsk Sojuszu, a przede wszystkim zdjęcie parasola militarnego USA nad Europą.

Idea UE dwóch prędkości jest nierozłącznie związana z tzw. autonomią bezpieczeństwa Europy od Stanów Zjednoczonych. Tyle że nowa, wspólna armia złożona byłaby z kontyngentów wojskowych kilku, a nie 27 państw. Jeśli zaś wojna jest przedłużeniem polityki zagranicznej, to „jądro unijne”, jak lubią nazywać twór zwolennicy, kierowałoby się własną, odrębną od reszty logiką stosunków międzynarodowych, Mówiąc wprost, prowadziłoby politykę ograniczoną wyłącznie do interesów własnych, a nie całej UE, w tym Polski.

Zresztą, jeśli wczytać się w projekt, tzw. wzmocniona współpraca dotyczyć ma wielu innych sfer. Od prawa rozwodowego, przez patentowe, po szereg kompetencji wewnętrznych, które dotychczasowe traktaty przyznają władzom narodowym państw członkowskich. Dlatego Unia dwóch prędkości była i jest przedmiotem burzliwej konfrontacji. Przeciwnicy, w tym Polska i grupa sygnatariuszy najnowszego protestu, podnoszą argumenty przytoczone wyżej, na czele z więcej niż pewną dyskryminacją. Natomiast zwolennicy uważają, że zwiększenie integracji umożliwi realizację projektów w każdym zakresie wspólnotowego funkcjonowania, na które nie godzą się wszystkie państwa.

W tym momencie spór odkrywa swoją istotę. Za nowym kształtem instytucjonalnym stoi dramatyczny dylemat wartości. Polska, składając akces do UE, kierowała się chęcią wejścia do wspólnoty równości i solidarności. Tymczasem Unia dwóch prędkości jest zaprzeczeniem takich wartości, dzieląc Zjednoczoną Europę na lepszych i gorszych. Niszczy w ten sposób fundament Roberta Schumana. Będzie zarzewiem podziałów i narastających konfliktów. Do tego potrzebna jest jednak likwidacja jednomyślnego głosowania zamieniona systemem większościowym. To prosta droga do narzucania słabszym woli silniejszych.

Weźmy za przykład wniosek konferencji dotyczący pozbawienia krajów członkowskich prawa weta w Radzie Europejskiej. W zaleceniach, które wywołały taki entuzjazm części eurodeputowanych, znalazły się także postulaty utworzenia ponadnarodowych list wyborczych, ujednolicenia ordynacji wyborczej do PE we wszystkich krajach, wreszcie opracowania wspólnotowej konstytucji. Wszystko razem wymusza silne ograniczenie prawa krajowego, a przede wszystkim roli narodowych ciał ustawodawczych. Co w takim razie z procesem legislacyjnym w kwestiach specyficznych i odnoszących się wyłącznie do jednego kraju?

W ten sposób konferencja, która miała być platformą swobodnej wypowiedzi obywateli UE, nagle zamieniła się w iluzję demokratycznego mechanizmu, który uzasadnia żądania zwolenników federalizacji. Jest próbą narzucenia Europie tylko jednego punktu widzenia na jej przyszłość. A jeśli tak, wyjaśnia, kto jest rzeczywistym autorem pomysłu, który jedynie realizują Komisja i Parlament Europejski.

Cui bono?

– Zniesienie zasady jednomyślności i większościowe podejmowanie decyzji w UE możliwe byłoby w przypadku daleko idącego zaufania, tymczasem Komisja Europejska i Parlament Europejski robią wszystko, żeby brakowało tego zaufania – powiedział w Polskim Radiu 24 prof. Waldemar Gontarski, ekspert prawa europejskiego, a zarazem rektor Europejskiej Wyższej Szkoły Prawa i Administracji w Warszawie. Wskazał, że na przestrzeni lat UE bardzo się zmieniła. Dalsze zmiany spowodowałyby już całkowitą dominację najsilniejszych krajów.

– Gdy przystępowaliśmy do UE, rządziło w niej sześć państw i wśród nich była Polska. Po traktacie lizbońskim to się jednak zmieniło. Zaczęły rządzić cztery państwa, a po wyjściu Wielkiej Brytanii – trzy – podkreślił prof. Waldemar Gontarski. W rzeczywistości zdaniem eksperta nie raz występującego w roli adwokata przed instytucjami unijnymi – „propozycje Brukseli oznaczałyby konieczność podporządkowywania się decyzjom Francji i Niemiec. Zmiana traktatowa musi być ratyfikowana przez wszystkie państwa członkowskie. Ich przyjęcie oznaczałoby zmianę ustroju Unii Europejskiej na superpaństwo”.

Niemiecko-francuskie, choć ostatnio Berlin i Paryż zamieniły się miejscami w tandemie. Nie jest przypadkiem, że już pod koniec kwietnia grupa Europejskich Konserwatystów i Reformatorów w Parlamencie Europejskim (EKR) w akcie protestu wycofała się z prac konferencji. W wydanym oświadczeniu klub wyjaśnił, że jej zastrzeżenia budzi sposób wyboru obywateli uczestniczących w konferencji, a także jej przejrzystość proceduralna i finansowa. Zdaniem EKR organizatorzy, m.in. manipulowali przy doborze ekspertów, wpływając na uczestników debaty, a następnie interpretacjami, czyli zapisami rekomendacji obywatelskich, które stały się podstawą raportu.

Ważne jest także, kto cieszył się najbardziej ze zwycięstwa Macrona w niedawnych wyborach prezydenckich. To Berlin. Marine Le Pen powiedziała, że w razie wygranej w wyborach prezydenckich, zakończy współpracę Francji z Niemcami w jej dotychczasowej formie.

„Jeśli w wyniku czerwcowych wyborów parlamentarnych Pałac Elizejski uzyska większość rządową, Macron stanie się silnym człowiekiem Europy. W niemiecko-francuskim duecie silniejszą stroną stanie się wtedy Paryż. Byłaby to rekompensata za lata, gdy dominującą rolę odgrywała kanclerz Angela Merkel” – komentuje obecną sytuację portal Politico.

Macron i Scholz są zdani na siebie. Łączy ich pragmatyzm oraz obrona uprzywilejowanej roli Niemiec i Francji w Europie. Reelekcja prezydencka oznacza nowe rozdanie we wspólnej rozgrywce, nazwanej „nową szansą” dla europejskiej demokracji. Polityk niemieckiej partii Zielonych zwraca w tym kontekście uwagę, że w umowie koalicyjnej z SPD i FDP znalazł się zapis o strategicznej suwerenności Europy, którą Macron popycha naprzód „w znacznym stopniu”.

„Wizyta francuskiego przywódcy w Berlinie, która nastąpiła 9 maja, oznacza przesłanie dla Europejczyków: Francja i Niemcy, tym bardziej są zdecydowane blisko ze sobą współpracować” – ocenia Politico.

To ważne, ponieważ obie gospodarki znajdują się w trudnej sytuacji, a wraz z nimi strefa euro. W wyniku pandemii, porwanych łańcuchów dostaw, wreszcie ukraińskiej wojny niemiecki biznes liczy straty w miliardach euro. Kanclerz Scholz wije się jak piskorz, żeby nie wypowiedzieć słowa recesja. W wyniku dramatycznie błędnej polityki wobec Moskwy Niemcy stoją przed egzystencjalnym kryzysem energetycznym lub, jeśli nie poprą embarga surowcowego, przed utratą europejskiego przywództwa.

Nie lepiej wygląda sytuacja Francji, dla której wojna na Ukrainie oznacza ogromne straty makroekonomiczne. Zaangażowanie inwestycyjne i kapitałowe francuskiego biznesu w wybranych dziedzinach rosyjskiej gospodarki jest większe od niemieckiego.

„Długoletnie lokowanie kapitału w Rosji – uważanej za obiecujący rynek wschodzący mimo międzynarodowych sankcji nakładanych od 2014 r. sprawia, że Paryż będzie kontynuował bilateralną współpracę gospodarczą” – tak brzmi ocena Polskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych.

Z drugiej strony, jak twierdzi Politico, korzystając z prezydencji w UE, Francja lobbuje swoje projekty. Ich celem jest zapewnienie wzrostu gospodarczego oraz wzmocnienie roli politycznego lidera Europy.

Dlatego fundamentalnego znaczenia dla obu państw nabiera likwidacja zasady jednomyślności i reaktywacja planu Europy dwóch prędkości. Tylko one zapewnią kontrolę nad Unią Europejską i powrót do polityki: „biznes jak zwykle” z Moskwą. Dowód przedstawił prezydent Ukrainy. Wołodymyr Zełenski ujawnił włoskim mediom, że Macron ostro naciskał na Kijów, aby pozwolił Putinowi wyjść z twarzą z przegrywanej agresji. Ceną miało być oddanie Rosji okupowanych terytoriów. Gdy zbraknie prawa weta i zasady jednomyślności, Warszawa oraz inne stolice europejskie wspierające Ukrainę stracą wpływ na politykę Paryża i Berlina. Nie ma wątpliwości, że zintegrowana UE, w której warunki będą dyktowały Francja i Niemcy, zaraz po Ukrainie odda Moskwie Polskę, Litwę, a w końcu całą Europę Środkową. NATO nam nie pomoże, bo do tej pory Sojuszu już nie będzie. Podobnie jak amerykańskich wojsk w Europie.

Najnowsze