Poprawa naszego bezpieczeństwa wiąże się z bardzo dużymi kosztami finansowymi, jakie Polska będzie musiała ponieść w najbliższych latach. Nasz kraj wydaje na wojsko rocznie 2 proc. PKB (ok. 38 mld zł), a to zdecydowanie za mało. Minimalna kwota, która pozwala myśleć o zbudowaniu skutecznej obrony, to 4 proc. PKB, czyli dwa razy większa.
Gdy 13 maja br. w Redzikowie koło Słupska uroczyście zainaugurowano budowę amerykańskiej bazy wojskowej, będącej elementem tarczy antyrakietowej, wielu polskich polityków uznało to za sukces. Minister Obrony Narodowej Antoni Macierewicz stwierdził nawet, że teraz „Polska wraz z sojusznikami ma gwarancję, że agresja nas nie dotknie”. Swój optymizm wyraził również prezydent Andrzej Duda, podkreślając w Redzikowie, że inwestycja ta wzmocni bezpieczeństwo Polski. W podobnym duchu wypowiadali się także inni ministrowie rządu Beaty Szydło. Jednak trudno się dziwić, że inauguracja budowy bazy w Redzikowie została tak mocno propagandowo obudowana przez polskie władze. Na pewno była dla Polski wydarzeniem symbolicznym. W końcu od wielu lat o nią zabiegaliśmy.
Na pewno fakt ten zostanie wykorzystany przez stronę polską w trakcie lipcowego szczytu NATO, jaki odbędzie się w Warszawie. W czasie jego trwania Polska będzie jednak walczyła o znacznie wyższą stawkę, jeśli idzie o nasze narodowe bezpieczeństwo. Będzie chciała przekonać innych członków Sojuszu do konieczności wzmocnienia tzw. flanki północnej Sojuszu, czego beneficjentem będzie nasz kraj. Jeśli taka decyzja rzeczywiście zapadnie na warszawskim szczycie, to nastąpi przesunięcie sił Sojuszu na Wschód. Dla Polski będzie oznaczało to, że na jej terytorium znajdą się zarówno dodatkowe siły NATO, jak i strategiczne instalacje wojskowe Sojuszu.
Tarcza w Polsce
Ojcem pomysłu rozmieszczenia elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Polsce był śp. prezydent Lech Kaczyński, który z chwilą rozpoczęcia swojej prezydentury zainicjował działania w tym zakresie. Kluczowe znaczenie miała wizyta George’a Busha w Polsce w lutym 2007 r. W jej trakcie amerykański prezydent złożył gwarancje, że strona amerykańska dołoży wszelkich starań, aby tarcza antyrakietowa rzeczywiście w Polsce powstała (projektem tarczy objęte zostały także Czechy). Zaraz po jego wizycie rozpoczęły się polsko-amerykańskie negocjacje w tej sprawie. Ich postęp spowalniały jednak kwestie prawne, jakie wymagały niezbędnego rozwiązania, zanim mogłaby ruszyć budowa tarczy, której lokalizację zdecydowano się umiejscowić w Redzikowie. Jednak jesienią 2007 r. władzę w Polsce przejęła koalicja PO-PSL, która zaczęła się dystansować wobec projektu amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Premier Donald Tusk zaczął wręcz manifestować swoją niechęć. Z kolei ówczesny szef MSZ Radosław Sikorski twierdził wówczas, że sprawę tarczy powinniśmy koniecznie skonsultować z Rosjanami. Takie stanowisko premiera i szefa MSZ kolidowało z planem Lecha Kaczyńskiego, który był zdeterminowany, aby projekt budowy tarczy ostatecznie sfinalizować. Brak jedności po stronie polskiej był czynnikiem, który poważnie osłabił skuteczność polskich starań o amerykańską tarczę. W sierpniu 2008 r. rząd Tuska pod presją okoliczności związanych z agresją Rosji na Gruzję przyjął wreszcie uchwałę o zgodzie na tarczę w Polsce. Formalna umowa z Amerykanami w sprawie jej budowy została podpisana 20 sierpnia 2008 r. Wydawało się wówczas, że projekt nabierze już wówczas realnego kształtu. Tak się jednak nie stało. Nowy prezydent USA Barack Obama zainicjował politykę resetu w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, co oznaczało poważne zagrożenie dla projektu tarczy. I tak się kilka miesięcy później stało. 17 września 2009 r. Polska dowiedziała się o zawieszeniu projektu tarczy przez stronę amerykańską. Jednak rząd Tuska szedł już mocno drogą zbliżenia z Rosją, lekceważąc cały projekt amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero na przełomie 2012 r. i 2013 r., kiedy Tusk zaczął stopniowo wycofywać się z polityki pojednania z Rosją i coraz częściej podnosić kwestię wzmocnienia polskiego bezpieczeństwa. Również USA zaczęły się wycofywać z polityki resetu w stosunkach amerykańsko-rosyjskich. Siłą rzeczy ponownie zaczęła pojawiać się szansa na powrót do projektu. W efekcie tego wznowione zostały prace nad przygotowaniem projektu budowy tarczy. Bardziej realnego kształtu nabrały one jednak dopiero wiosną 2014 r. Uroczystość, jaka miała miejsce w Redzikowie 13 maja, była uwieńczeniem tych starań. W ten sposób po dziewięciu latach, jakie minęły od rozpoczęcia tego projektu, stoimy znowu przed szansą, kiedy będziemy mogli stać się krajem, którego bezpieczeństwa będzie strzegła amerykańska tarcza. Czy jej budowa rzeczywiście poprawi polskie bezpieczeństwo? To pytanie nurtowało nas od początku starań o ulokowanie amerykańskiej tarczy w Polsce.
Jak już wiemy w Redzikowie ma powstać baza amerykańskiego systemu antybalistycznego, w której będą znajdowały się wyrzutnie z rakietami Standard Missile (SM) będące rozwinięciem znanych pocisków firmy Raytheon. Ich wersji jest sporo, a ta, która trafi do Redzikowa (model SM-3 IIA), to potężny, trzystopniowy pocisk rakietowy z głowicą kinetyczną, która niszczy cel samą siłą uderzenia. Niestety, z taktycznego punktu widzenia rakiety w wersji, jaka ma znaleźć się w Redzikowie są zbyt szybkie oraz mają za duży pułap i zasięg, aby nas skutecznie obronić przed rosyjskimi Iskanderami, które Rosjanie mogą wystrzelić z rejonu Kaliningradu. Są bowiem przeznaczone do niszczenia rakiet balistycznych krótkiego i średniego zasięgu i to w środkowej fazie lotu, a więc wtedy, gdy znajdują się w kosmosie. Tymczasem rosyjski Iskander ledwie zahacza o przestrzeń kosmiczną, a w dodatku może lecieć po płaskiej trajektorii, manewrując tuż nad celem. Amerykański SM (wersja SM-3 IIA) o zasięgu 2,5 tys. km i pułapie 500 km, poruszający się z oszałamiającą prędkością 15 prędkości dźwięku, jest wobec rosyjskiej rakiety po prostu bezsilny. Krótko mówiąc, budowa w Redzikowie bazy amerykańskiego systemu antybalistycznego nie poprawi polskiego bezpieczeństwa, tak jakbyśmy tego chcieli. Będzie jedynie swoistym symbolem dążeń do wzmocnienia bezpieczeństwa naszego kraju, a nie jego wymierną poprawą.
Szczyt szczytów
Polski rząd i szef MON Antoni Macierewicz mają również nadzieję, że zbliżający się szczyt NATO w Warszawie przyniesie upragniony owoc w postaci dodatkowego wzmocnienia bezpieczeństwa Polski. Ma nim być zgoda członków Sojuszu na przesunięcie części amerykańskich sił z Niemiec do Polski, a co za tym idzie i strategicznych instalacji, które mają odgrywać rolę odstraszania na wypadek konfliktu z Rosją. Bo tak naprawdę to tylko ona realnie zagraża dzisiaj polskiemu bezpieczeństwu. Taki plan mocno „siedzi w głowach” polityków PiS. Cel ten będzie jednak niezwykle trudny do osiągnięcia.
Przy tej okazji warto zwrócić uwagę na szerszy kontekst organizacyjny funkcjonowania NATO. Otóż na terenie państw członkowskich Sojuszu nie obowiązuje zasada swobodnego przepływu dla wojsk i sprzętu. O tym, że tak właśnie jest, mogliśmy się praktycznie przekonać w końcu kwietnia br., kiedy w polskich mediach zrobiło się głośno, że Niemcy zamykając polsko-niemiecką granicę nie chcą wpuścić oddziałów USA do Polski na wspólne ćwiczenia „Anakonda-16”, jakie postanowiło zorganizować nasze Dowództwo Operacyjne we współpracy z Dowództwem Wojsk Lądowych USA w Europie. Uzgodniono bowiem, że ćwiczenia te odbędą się w Polsce w dniach od 7 do 17 czerwca br., a więc jeszcze zanim dojdzie do warszawskiego szczytu. Mają być one najważniejszym przedsięwzięciem szkoleniowym naszego wojska, jakie zaplanowano do odbycia w 2016 r. „Anakonda-16” to typowo defensywne ćwiczenia, a ich celem ma być sprawdzenie reakcji na współczesne zagrożenia militarne, w tym także na ewentualną wojnę hybrydową, jaka mogłaby się toczyć na naszym terytorium. Jednak gdy zaczęły się przygotowania do ich przeprowadzenia, powstał nieprzewidziany problem z dyslokacją wojsk amerykańskich, które miały wziąć udział w polskich ćwiczeniach. Okazało się, że Niemcy robią wszystko, aby utrudnić ich planowe zorganizowanie. To pokazało, że dla Niemców sprawą znacznie ważniejszą od wzmocnienia gotowości bojowej sił zbrojnych Polski na wypadek ewentualnej agresji ze strony Rosji są relacje niemiecko-rosyjskie. Trudno zatem nie odnieść wrażenia, że Niemcy będą prawdziwym hamulcowym, jeśli idzie o polskie starania w czasie warszawskiego szczytu NATO, aby wytargować przesunięcie do Polski sił i instalacji Sojuszu. Jednak nie tylko Niemcy mogą być przeciwnikiem polskich planów. Również pozostali zachodnioeuropejscy członkowie Paktu Północnoatlantyckiego z dystansem odnoszą się do takiego planu. W ich ocenie jego realizacja byłaby naruszeniem gwarancji NATO dla Rosji z 1998 r. o nieprzesuwaniu infrastruktury Sojuszu na terytoria nowych członków. A poza tym zachodnioeuropejscy członkowie NATO nie chcą żadnego upodmiotowienia Polski w ramach Sojuszu.
Załóżmy jednak, że Polska w czasie warszawskiego szczytu odniosłaby wymierny sukces w postaci ulokowania w naszym kraju dowództwa sił natychmiastowego reagowania NATO, co zapewne również przedstawione zostałoby przez polski rząd jako jego kolejny spektakularny sukces w dziedzinie wzmacniania polskiego bezpieczeństwa. Prawda jest zaś taka, że byłby to jedynie kolejny symbol naszych starań w tym zakresie, a nie istotna poprawa naszego bezpieczeństwa. Takie dowództwo może być bowiem ulokowane w dowolnym miejscu w Europie, a siły, jakie będą mu podlegać, mogą znajdować się na terenie Wielkiej Brytanii. W wypadku nagłego ataku, w warunkach wojennych w krótkim czasie nie byłoby możliwe przerzucenie żołnierzy tych sił do Polski. Równie symboliczny charakter będą miały wszelkie uzgodnienia o rotacyjnych ćwiczeniach sił Sojuszu na terenie Polski. Z perspektywy poprawy naszego bezpieczeństwa znaczenie miałoby tylko rozmieszczenie stałych najnowszych systemów przeciwrakietowych NATO, których nasz kraj jako członek tego paktu nie posiada i ze względów czysto finansowych posiadać nie będzie. Eksperci podkreślają, że we współczesnym teatrze wojny ten właśnie element potencjału militarnego jest najbardziej kluczowy. Jednak nie chodzi tutaj o amerykański SM-3 w wersji SM-3 IIA, jaki mamy mieć w Redzikowie. Chodzi o znacznie bardziej strategiczną instalację, zdolną do zwalczania strategicznych, międzykontynentalnych rakiet, jakimi dzisiaj dysponuje rosyjska armia. Mogłaby nią być np. baza z pociskami SM-3 II B, na których instalację w Redzikowie Amerykanie się po prostu nie zgodzili.
————————————————
Więcej w najnowszej „Gazecie Finansowej”