Północnokoreańska dynastia Kimów liberalizuje gospodarkę, bo wie, że inaczej nie utrzyma władzy.
Nieśmiałe reformy zapoczątkowały boom ekonomiczny, dzięki któremu wzrosła krajowa konsumpcja, a kraj nareszcie uporał się z klęską głodu. Te same działania położyły fundament prywatnej własności i nowej klasy właścicielskiej. Przyniosły także ogromną korupcję aparatu władzy. Na wszelki wypadek reżim dokręca „polityczną śrubę”, dlatego zagrożeni represjami urzędnicy uciekają z kraju. Obecna sytuacja nie zmienia jednak w niczym orwellowskiej reputacji Północnej Korei. Choć gospodarka rozwija się przy akceptacji władz, to prawny status indywidualnej własności jest wciąż nielegalny.
Co wiemy o Północnej Korei? Tak naprawdę niewiele, a dogodnym pretekstem dla naszej niewiedzy jest izolacja kraju dokonana z premedytacją przez tamtejsze elity władzy. Z tego powodu wiadomości o Północnej Korei to w dużej mierze stereotypy przekonujące, że panujący ustrój to ultrastalinizm lub komunizm w kanonicznej wersji Marksa i Lenina. Gdy jednak przyjrzeć się bliżej północnokoreańskiemu państwu, to występuje sporo sprzeczności z obiegowymi poglądami. Zresztą, czy może być inaczej skoro są kreowane przez rodzajowe migawki, na przykład defilady wojskowe w stołecznym Pjongjangu? Specyficzne wrażenie robią także telewizyjne kadry przywódcy kraju Kim Dzong Una. Czy można traktować serio pociesznego, bo wiecznie uśmiechniętego trzydziestodwulatka, ubranego na dodatek w kitel mundurowy Mao Zedonga? Gdyby nie fakt, że najszerszy uśmiech Kima wywołuje udana eksplozja jądrowa lub kolejny start rakiety balistycznej. Mimo tego, że wizerunek społeczeństwa jest w koreańskim wariancie wyjątkowo tożsamy z obrazem przywódcy, w Korei Północnej dzieje się ostatnio wiele, i to w każdej dziedzinie życia. Dowodzą tego analizy renomowanych ośrodków, m.in.: amerykańskiego Centrum Carnegie i Uniwersytetu w Seulu, bo nie możemy zapominać, że najbliższym, choć wcale nie bratnim sąsiadem jest Południowa Korea, czyli Republika Korei. Oba sztucznie rozdzielone państwa pozostają od 1950 r. w stanie wojny. Zatem koreańską teraźniejszość wypada jednak poprzedzić kilkoma refleksami na temat tego, jak było jeszcze niedawno.
Klasyczny kimirsenizm
Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna (KRLD), bo tak brzmi prawnomiędzynarodowa nazwa Korei Północnej, ma niewiele wspólnego z marksizmem, za to sporo z azjatyckim nacjonalizmem i feudalizmem. Zgoda, na początku drogi, czyli w 1948 r. KRLD była wiernym uczniem oraz wasalem ZSRR. I nic w tym dziwnego, bo zawdzięczała swoje powstanie geopolitycznym grom Stalina. To jego figurant Kim Ir Sen dostał zgodę na założenie północnokoreańskiego państwa. Pierwszy z Kimów był też agresorem, który chciał zagarnąć cały Półwysep Koreański. Na szczęście, w toku krwawej wojny lat 1950-1953, siły ONZ na czele z USA nie dopuściły do aneksji Południowej Korei. Fiasko siłowego zjednoczenia stanowiło dla Kim Ir Sena tak wielką porażkę, że gdy tylko wzmocnił wewnętrzną władzę, przeprowadził czystki koreańskich marksistów, szczególnie tych, których z braterską pomocą wysłała Moskwa. Podobny los spotkał zresztą chińskich przyjaciół. Tak formowała się ideologia dżucze – samowystarczalności. W sensie politycznym dżucze oznaczała niezależność, czyli grę na wzajemnie sprzecznych interesach ZSRR i Chin. W aspekcie gospodarczym sprowadzała się do rygorystycznej nacjonalizacji majątku narodowego i restrykcyjnego systemu nakazowo-rozdzielczego. Pojęcie rozdzielczości potraktowano bardzo dosłownie, gdyż dystrybucja wszelkich dóbr odbywała się wyłącznie za pomocą przydziałów dokonywanych przez funkcjonariuszy rządzącej Partii Pracy. W związku z tym narodowa waluta – północnokoreański won miała drugorzędne i bardziej rachunkowe znaczenie, ponieważ Koreańczycy nie kupowali najważniejszych towarów, a przede wszystkim żywności, tylko otrzymywali wszystko od partii. Formalnym kryterium przydziałów było miejsce pracy, czyli wartość jednostki dla zbiorowości, zgodnie z azjatycką tradycją społeczną. Faktyczne miejsce na drabinie dystrybucji zależało od przynależności do elit lub prostego ludu. I tu drogi ustroju powszechnej szczęśliwości, jak miejscowa propaganda nazywa dżucze, rozchodzą się diametralnie z marksizmem. Potwierdza to nawet konstytucja KRLD, z której w latach 70. XX w. zniknęły artykuły mówiące o jego kontynuacji. Zostały zastąpione peanami na cześć kimirsenizmu, czyli przemyśleń najwyższego przywódcy i generalissimusa Kim Ir Sena, co nasuwa silne analogie z totalitaryzmem. Uzasadnione będzie także porównanie z feudalizmem, a dokładniej z dziedziczną monarchią absolutną, taką jak z powiedzenia Ludwika XIV: państwo to ja. W Korei jest podobnie, bo niepodzielną i równie ekskluzywną władzą cieszy się ród Kimów. Po śmierci ojca rządy objął syn Kim Czen Ir, a obecnie sprawuje je wnuk domu panującego Kim Dzong Un. Oczywiście rodzina Kimów koncentruje władzę totalną, ale bierze w niej udział ok. 120 uprzywilejowanych klanów. Ich genealogię, a zatem miejsce w państwie wyznacza wspólna walka w antyjapońskiej partyzantce okresu II wojny światowej pod dowództwem najstarszego Kima. Rodzinne klany są najbliższe pojęcia radzieckiej nomenklatury. Cała reszta populacji to klasa służebna, której zadaniem jest obsługa dobrobytu elit. W tym celu ludność została podzielona na kilka kategorii przydatności, od których zależy ilości produktów rozdzielanych przez partię. W klasycznej wersji kimirsenizmu państwowy przydział stanowiły przede wszystkim racje żywnościowe. Dowodami szczególnej łaski Kimów były także rowery, radia, a później czarno-białe telewizory. Wyjątkową łaskę w postaci samochodu można porównać w naszych realiach do sprezentowania prywatnego odrzutowca. Z drugiej strony, przynależność do elit z racji pochodzenia gwarantuje automatyczny dostęp do wszelkich dóbr, absolutnie niedostępnych dla zwyczajnego Koreańczyka. Zadbano przy tym o pełną izolację od zewnętrznego świata, nie zapominając o tak prostych czynnościach, jak produkcja odbiorników radiowych nastrojonych wyłącznie do słuchania jedynej krajowej rozgłośni. Odbiór zagranicznych stacji był karany śmiercią. Inne przestępstwa wobec dynastii Kimów odpracowywano w obozach koncentracyjnych, zwanych miejscami pracy wychowawczej i reedukacji.
Dżucze epoki kapitalizmu
Gra w ekonomiczną ideę dżucze była możliwa tylko dzięki sporom pomiędzy Moskwą i Pekinem. Oba mocarstwa walczyły o prymat w światowym komunizmie. Oba rościły sobie także prawo do dominacji nad Azją. Dlatego ZSRR i Chiny dotowały koreańską gospodarkę, do czego przykładał rękę tzw. obóz socjalistyczny, będący głównym rynkiem zbytu tamtejszej produkcji. Gdy rozpadł się Związek Radziecki, a Chiny zajęły się budową własnego kapitalizmu, gospodarka KRLD po prostu upadła. Wszelka produkcja stanęła w miejscu, fabryki wstrzymały pracę, jednak najgorsze skutki dotknęły rolnictwo. Z jednej strony skończyły się darmowe dostawy zagranicznej żywności, a na walutowy import Pjongjang nie miał środków. Podobnie jak na materiał siewny, nawozy sztuczne i maszyny rolnicze, co w połowie lat 90. XX w. zakończyło się klęską nieurodzaju. Gospodarka Kimów ewidentnie nie była w stanie wyżywić klasy służebnej. Według ostrożnych szacunków z głodu zmarło ponad pół miliona Koreańczyków. Nie wiadomo dokładnie, jaka liczba mieszkańców KRLD uciekła z kraju, ale tylko chińska emigracja jest szacowana na kilkaset tysięcy osób. Zarazem jednak odradzała się przedsiębiorczość. W odróżnieniu od chińskich reform nie stała za nią celowa polityka państwa ani systemowe reformy, tylko działanie spontaniczne i wymuszone okolicznościami, z takiego też powodu było tolerowane przez władze. Zatem powstanie koreańskiej klasy średniej, dziś mającej wszelkie dane, aby wbrew klanowej strukturze społecznej dżucze stać się burżuazją, można porównać do radzieckich „cechowików”. W ZSRR tak nazywano ogromną rzeszę nielegalnych przedsiębiorców, która w planowej gospodarce deficytu zaspokajała popyt ludności na najpotrzebniejsze, acz niedostępne towary. Niezbędnymi instrumentami prowadzenia takiej działalności był w istocie bezpański majątek państwowy oraz układy z biurokratami, którzy nie tylko dostarczali materiały i środki produkcji, lecz także „kryli” biznes i zajmowali się dystrybucją, oczywiście za udział w zyskach. Według Centrum Carnegie w Korei Północnej nielegalnych przedsiębiorców nazwano „ludźmi z pieniędzmi”, bo bardzo skromny kapitał pomnażali spekulując żywnością. Mimo słonych cen to oni uratowali kraj przed jeszcze większym głodem, bo operatywnie przerzucali nadwyżki do rejonów najbardziej zagrożonych. Zastąpili dystrybucję państwową, która w tym czasie znajdowała się w stanie rozkładu. Kolejnym segmentem nielegalnej gospodarki była kontrabanda z Chin. A przemycano wszystko, od żywności, przez odzież, po najprostszą elektronikę użytkową. I to Chiny stały się motorem napędowym nowej klasy, ponieważ w Chinach były kapitały, kontakty i oczywiście tanie towary. Dlatego z czasem zarówno skala takiej gospodarki, jak i możliwości finansowe koreańskich „kapitalistów” znacznie wzrosły. Wielu zostało dolarowymi milionerami, Kimowie zaś powodowani gospodarczymi wymogami patrzyli na wszystko przez palce, rozumiejąc, że system nakazowo-rozdzielczy czeka wymuszony i niesławny koniec. Co więcej, aby trzymać rękę na pulsie zmian, to znaczy zachować kontrolę nad ryzykownymi z politycznego punktu widzenia przedsiębiorcami, sami zaangażowali się w reformy (bardzo ostrożnie, ale za to z fenomenalnymi rezultatami). Gdy w 2011 r. Kim Dzong Un przejął tron po ojcu, zarządził zmiany na wsi, ubrane we wskazówki (formuła obowiązującego dekretu) o kolektywach roboczych. Odtąd 5-6 osób zorganizowanych w „małe ogniwo” otrzymało prawo uprawiania stałego areału i zachowania 30 proc. zebranego urodzaju. Taka liczba osób odpowiada jednej lub dwóm rodzinom, a prawo odsprzedaży części produkcji na wolnym rynku wraz z uprawą stałego kawałka ziemi, oznaczają rozbicie dotychczasowego systemu komun wiejskich, czyli koreańskiej wersji kołchozów. Dekret legalizował jedynie dotychczasową, nielegalną przedsiębiorczość rolną, ale wyniki przeszły oczekiwania. W 2013 r. Koreańczycy wyprodukowali rekordowe 5,4 mln ton kultur zbożowych na czele z kukurydzą, bo to ona, a wcale nie elitarny ryż jest podstawą żywieniową. Sceptyków, którzy nie wierzyli w pozytywną tendencję, przekonał dopiero kolejny sezon siewny. W 2014 r. pomimo niesprzyjających warunków pogodowych (susza) wieś zebrała 5,1 mln ton, definitywnie odsuwając do Korei widmo głodu. Takie efekty oznaczają, że po raz pierwszy od ćwierć wieku, kraj zapewnił sobie samowystarczalność żywnościową, choć jedynie na minimalnym poziomie. Dlatego Kim poszedł dalej, zapowiadając zwiększenie prywatnego udziału w zbiorach do 60 proc. W tym samym roku powstała tajna, choć rozmyślnie upubliczniona dyrektywa o samodzielności obiektów przemysłowych. Kierownicy wszelkich zakładów produkcyjnych uzyskali uprawnienia wolnorynkowe. To znaczy mogą sami rozwiązywać kwestie zaopatrzenia, profilu wytwarzania, zbytu oraz zatrudnienia. Maksymalny poziom miesięcznych płac został ograniczony do 300 tys. won, odpowiadających 60 dolarom amerykańskim w swobodnym kursie walutowym. Dla porównania dotychczasowa średnia płaca Koreańczyka z klasy służebnej jest warta ok. jednego dolara miesięcznie. Byłaby to prawdziwa rewolucja, ale w ostatniej chwili Kim wycofał się z realizacji na wielką skalę. To znaczy reforma objęła tylko 100 zakładów i nosi charakter pilotażowy. Mimo tego, jak oceniają ekonomiści Uniwersytetu Seulskiego, 40-60 proc. dzisiejszego PKB Korei Północnej wypracowuje sektor prywatny. Nie do wiary prawda? Niemniej jednak status prawny takich przedsiębiorców jest nadal nielegalny, choć w KRLD funkcjonują prywatne sklepy i butiki, fabryki, a nawet kopalnie. Co więcej, rodzi się klasa ludzi zamożnych. Takiej pozycji nie wyznaczają, jak było to 10 lat temu, chińska odzież czy kolorowe telewizory, a posiadanie komputerów, związane z modą ostentacyjnego noszenia zewnętrznej pamięci USB.Jednak oznaką najwyższej zamożności jest przenośny generator prądu z Chin, który ze względu na powszechny niedobór elektryczności umożliwia korzystanie z niemniej prestiżowych japońskich lodówek, choć te są kupowane nawet bez możliwości odpowiedniego zasilania, o czym świadczy przypadek pewnego szczęśliwego właściciela, który sporą lodówkę zamienił na biblioteczkę. A mówiąc poważnie, trwa boom na rynku budowlanym, również znajdującym się w prywatnych rękach. Mieszkanie w stolicy można już kupić na wolnym rynku za cenę 100-200 tys. dolarów. Na razie, do najbardziej niedostępnych dóbr należą samochody osobowe, choć nie są już marzeniem rodem z literatury fantastyczno-naukowej. Co ciekawe, najmłodszy Kim, którego rodacy z wdzięczności za ogromną poprawę sytuacji materialnej przemianowali na Kim Dzong Denga (od nazwiska chińskiego reformatora), wyraźnie wspiera prywatnych przedsiębiorców. Oczywiście dzieje się tak z politycznego wyrachowania. Kim to trzydziestolatek, który w odróżnieniu od dziadka i ojca nie może sobie pozwolić na pasywność, jeśli chce utrzymać obecne elity u władzy przez kolejne pół wieku. Nie można zapominać, że Pjongjang otworzył granice z Chinami, roczny paszport wraz z wizą wyjazdową można dostać bez większych problemów, jeśli ma się pieniądze. Coraz bardziej mobilne społeczeństwo widzi więc dostatek sąsiada, o Korei Południowej nie wspominając. Różnica rozwojowa między państwami koreańskimi jest wg urzędowych optymistów piętnastokrotna, a wg pesymistów czterdziestokrotna, oczywiście na niekorzyść Północy. KRLD to nadal najbiedniejsze państwo tego regionu Azji, bo nominalny PKB wynosi 14,4 mld dolarów, a w przeliczeniu na jednego mieszkańca 1200 dolarów, podczas gdy np. polski przelicznik to nominalny PKB wart 546 mld dolarów i 14,5 tys. dolarów per capita. Zgodnie z Indeksem Rozwoju Społecznego Korea Północna zajmuje więc 157. miejsce na świecie ze wskaźnikiem 0,491, gdy poziom europejski to 0,800 i wyżej. Nad KRLD cały czas wisi więc widmo południowokoreańskiego cudu gospodarczego, bo Seul z nominalnym PKB szacowanym na 1,77 bln dolarów i ponad 35 tysiącami dolarów na osobę to dla Pjongjangu już nie fantastyka naukowa. To baśniowa fantasy bez żadnej szansy rozsądnej odpowiedzi ze strony kimirsenizmu. Może dlatego Kim jest tak wystraszony scenariuszem niewygodnych pytań, które kiedyś mogą paść ze strony klasy służebnej, czyli własnego społeczeństwa. Wiąże więc nadzieje z kontrolowanym otwarciem na zewnątrz. Z drugiej jednak strony dokręca polityczną śrubę, bo równie poważne zagrożenia, co poza granicami, kryją się wewnątrz kraju.
Korupcja w stylu dżucze
2016 r. zapisze się w annałach północnokoreańskiej dyplomacji jako rok ucieczek. Z medialnych źródeł wiadomo o co najmniej siedmiu takich epizodach. Na przykład w sierpniu z londyńskiej ambasady zbiegł przedstawiciel w randze tytularnego ambasadora. Co interesujące, jego żona należała do jednej ze 120 nietykalnych rodzin. Zresztą przymiotnik dyplomatyczny jest umowny, ponieważ kolejny urzędnik, który podziękował Kimom za współpracę, należał do personelu, tzw. pokoju 39. Jest to bodaj najbardziej tajna instytucja KRLD, prowadzi ciemne interesy finansowe Kimów. Zasadniczo z wszelkimi danymi o Północnej Korei, które można uznać za pewne, jest olbrzymi kłopot. Informacje oficjalne są mocno pokolorowane,policyjny nadzór nad osobami zaś, które mogłyby coś ujawnić, był dotąd szczelny i skuteczny. Dlatego ucieczka wtajemniczonego biurokraty partyjnego, którego zachodnie media nazwały księgowym Kimów stała się sporą sensacją. Chodzi o to, że w KRLD nie ma rozdziału na fundusze cywilne i wojskowe lub państwowe i prywatne, bo wszystkie są własnością rządzącego rodu. O strukturze pokoju 39 nie wiadomo zatem nic poza tym, że jest to skomplikowana siatka firm, która na całym świecie inwestuje „oszczędności” Kimów. Pełni także prawdopodobnie ogromną rolę w finansowaniu programu jądrowego Korei i choćby z tego powodu jest objęta szczególną kuratelą tamtejszych służb specjalnych. Ponadto funkcjonariusze – skarbnicy dyktatorskiej fortuny mają po kilka tożsamości i paszportów, co zdecydowanie ułatwia prowadzenie interesów. No cóż, wypadki zdarzają się nawet w najlepszych rodzinach. Jednak tegoroczny korowód ucieczek jest symptomem potwierdzającym dotychczasowe plotki o niesłychanym wzroście korupcji w najwyższych kręgach KRLD. Zacznijmy jednak od zdemaskowania kolejnego stereotypu, a więc od monopolu państwa na handel zagraniczny. Takowego nie ma już od 20 lat, ponieważ jeszcze Kim Dzong II podpisał taką prerogatywę wszelkim instytucjom państwowym. Firmy eksportowo-importowe mają więc sztab generalny, ministerstwa i urzędy, o służbach specjalnych nie wspominając. Państwo wydaje tylko licencję na zagraniczną działalność handlową, nie ingerując w charakter i profil samych transakcji. Taki instrument wykorzystali początkowo „ludzie z pieniędzmi”, którzy potrzebowali ochrony prawnej dla zainicjowania przedsiębiorczości. Dzięki przykryciu państwowych instytucji, a w praktyce kierujących nimi najważniejszych urzędników na koreańsko-chińskim pograniczu wyrosły dwie specjalne strefy ekonomiczne, które mają tyleż wspólnego z legalnym handlem, co z kontrabandą. I to nie tylko z przemytem kryminalnym przy czynnej współpracy chińskich triad, ale i na skalę państwową. Otóż zachodni analitycy często zadają pytanie, dlaczego sankcje gospodarcze ONZ nakładane regularnie na Pjongjang od 2006 r. są nieskuteczne? Włącznie z najostrzejszą rezolucją Rady Bezpieczeństwa, która w tym roku miała uderzyć w podstawy gospodarcze Kimów, a więc dochody walutowe z eksportu surowców. A tych jest w Korei sporo, od węgla i rudy żelaza, na rudach uranowych i molibdenu kończąc. Na taki efekt liczyło szczególnie USA, a prawdopodobieństwo zwiększała polityczna determinacja Pekinu, który miał dość niezdyscyplinowanego klienta, jakim jest Korea. Jednak amerykańsko-chińską współpracę przerwała decyzja Waszyngtonu o rozmieszczeniu pod Seulem systemu obrony antyrakietowej THAAD, z zasięgiem obejmującym jądrową triadę Pekinu. Od tej pory Kim nic robi sobie z sankcji, bo Chiny wznowiły zakup i reeksport koreańskich surowców. Niemniej jednak, skutek demonopolizacji handlu zagranicznego i liberalizacji gospodarczej, w połączeniu z formalnie nielegalnym statusem całego biznesu doprowadził do ogromnej korupcji w aparacie państwowym. A przecież gdy panował nakazowo-rozdzielczy kimirsenizm, KRLD należała do światowej czołówki państw wolnych od tej plagi. Korupcja nie miała wówczas żadnego sensu, co innego obecnie, gdy zjawisko przybrało charakter systemowy. Kim odpowiedział czystkami wśród najwyższych elit i choć nie ma wątpliwości, że ich fundamentem pozostaje polityka kadrowa, to wątek korupcyjny jest bardzo prawdopodobny. Czystki dotknęły szczególnie armię i generalicję, bo średni czas sprawowania funkcji ministra obrony spadł do czterech miesięcy. Rodzina może wyrażać w ten sposób niezadowolenie z postępów programu jądrowego, ale ucieczki dyplomatyczne wskazują również na podłoże finansowe. Schemat jest prosty – gdy zostaje aresztowany klanowy patron, a dyplomata dostaje rozkaz powrotu do kraju, coraz częściej wychodzi, aby zadzwonić do ambasady Korei Południowej. Z drugiej strony, trudno oszacować wysokość obrotów korupcyjnych, tym bardziej że nieznane są dochody rodziny Kimów. Wiadomo jednak, że poza granicami żyje w luksusie co najmniej kilku jej przedstawicieli, włącznie ze starszym bratem obecnego przywódcy. Poza tym samo państwo dokonuje rozbójniczych przejęć własności zagranicznych inwestorów, którzy dali się zwabić koreańskim służbom i obietnicom krociowych zysków. Taka metoda postępowania jest niejako tradycją rodzinną, skoro sam Kim Ir Sen, już w latach 70. ubiegłego wieku oszukał koncern Volvo. Szwedzkie samochody przyjechały do Korei, ale w odwrotną stronę nie popłynęła gotówka i od 40 lat koncern procesuje się z Pjongjangiem w sprawie „największej kradzieży samochodów wszechczasów”. Podobnie postąpił wnuk, któremu zamarzyła się własna sieć telefonii mobilnej. Jak informuje Centrum Carnegie, egipski koncern Orascom wywiązał się z zamówienia i dziś w północnokoreańskiej sieci zarejestrowano 2,5 mln abonentów. Jednak zaraz po realizacji kontraktu Kim zarządził zmianę prawnej formuły wspólnej firmy Koryolink, tak aby przejąć ją na własność. Egipski partner musiał się więc obejść smakiem w miejsce planowanych zysków. Kim postąpił identycznie z chińskim inwestorem, koncernem wydobywczym Xiyang, który wybudował kopalnię rudy żelaza po to, aby natychmiast stracić obiekt na rzecz rządu Korei. Nie pomogła nawet ostra interwencja polityczna Pekinu. A KRLD nadal wabi naiwnych, uruchamiając w sumie 20 specjalnych stref ekonomicznych. Cała nadzieja w szybkim sukcesie północnokoreańskiej burżuazji. Jej cechą szczególną są przecież ścisłe związki z aparatem władzy, a rosnąca korupcja może być przewrotnie najskuteczniejszym instrumentem rozsadzenia dżucze od wewnątrz. Jednak taki scenariusz to pieśń przyszłości. Zarówno rodzina Kimów, jak i 120 pomniejszych klanów władzy zdaje sobie doskonale sprawę z konsekwencji wewnętrznego przewrotu politycznego i chaosu. Finałem może być tylko wariant NRD, to znaczy inkorporacja sąsiedniej Korei Południowej i wymierzenie sprawiedliwości północnokoreańskim elitom rządzącym na czele z Kim Dzong Unem.