Wedle prestiżowej agencji indeksowej FTSE Russell Polska znalazła się w gronie państw rozwiniętych. W rzeczywistości nasz kraj od najzamożniejszych państw dzieli wciąż przepaść.
Z miana klasyfikacji Polski została przyjęta z wielkim uznaniem i radością przez rządzącą ekipę, która uznała to za swój wielki sukces. Związane z rządem media przytaczały wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, który stwierdził, że to naprawdę duża rzecz i należy o tym dużo mówić. Na zjeździe klubów „Gazety Polskiej” polityk stwierdził nawet, że sukces ten jest niedoceniany przez media.
Kraj rozwinięty czy w ruinie?
Jeśli jednak Polska rzeczywiście odniosła sukces i po tylu latach opuściła grono krajów rozwijających się, to taki stan rzeczy bardzo trudno jest pogodzić z narracją Prawa i Sprawiedliwości na temat rzekomego upadku, do którego doprowadziły wszystkie poprzednie rządy III RP. Przed wyborami parlamentarnymi w 2015 roku politycy PiS bardzo często posługiwali się sloganem „Polska w ruinie”, a zaprezentowany po objęciu władzy w Sejmie słynny audyt ukazywał rzekomo katastrofalny stan całego kraju. W czasie wielogodzinnego posiedzenia Sejmu kolejni ministrowie z rządu Beaty Szydło wychodzili na mównicę i prezentowali stan upadku naszego państwa. Jeśli więc faktycznie Polska jeszcze dwa lata temu znajdowała się w ruinie, to z pewnością statusu kraju rozwiniętego nie mogła osiągnąć w czasie stosunkowo krótkich rządów PiS. Tym bardziej, iż w ciągu ostatnich 24 miesięcy główne ekonomiczne wskaźniki nie uległy żadnej drastycznej zmianie.
Przekonując, że Polska odniosła wielki sukces dzięki zaklasyfikowaniu jej jako państwa rozwiniętego, partia Kaczyńskiego dała wyraz nie tylko pewnej hipokryzji, lecz także nadmiernego optymizmu. Zmiana klasyfikacji Polski z kraju rozwijającego się na kraj rozwinięty dotyczy bowiem przede wszystkim rynków finansowych. Na zaliczenie do elity państw najbardziej rozwiniętych nie mogą, oczywiście, liczyć kraje, w których średni dochód przypadający na jedną osobę jest bardzo niski, lecz kluczowe są przede wszystkim czynniki, które mają nikłe znaczenie dla zwykłego Kowalskiego.
Rankingi oceniające zakres rozwoju finansowego poszczególnych państw prowadzi kilka instytucji, które biorą pod uwagę takie parametry, jak: wielkość rynków finansowych w danym kraju, otoczenie prawne, stosowanie zaawansowanych technik obrotu papierami wartościowymi czy też ułatwienia prawne dla inwestorów. Polska ze zrozumiałych względów spełnia większość tych kryteriów, przede wszystkim za sprawą warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych, która od lat pozostaje liderem w całym regionie Europy Środkowo-Wschodniej. Pod względem kapitalizacji już dawno przegoniła nawet giełdę w Wiedniu czy Dublinie i jest sklasyfikowana na 33. miejscu na świecie. Ocena „kraj rozwinięty”, przyznana przez FTSE Russell, powinna tak naprawdę dotyczyć warszawskiej giełdy, a nie całego kraju.
Określenie „rynek” jest jednak nieco górnolotne, jeśli weźmiemy pod uwagę to, co faktycznie dzieje się na warszawskim parkiecie. Od samego początku głównymi „lokomotywami” naszego rynku finansowego pozostają państwowe giganty, czyli PKO BP, Pekao, PKN Orlen, PGE czy też PGNiG. Obrót ich akcjami stanowi główny przedmiot aktywności inwestorów, a nastroje na całej giełdzie zależą w dużym stopniu od tego, jaka jest kondycja spółek skarbu państwa. Jeśli PiS przypisuje sobie zasługę i za to, że wprowadził Polskę do grona krajów rozwiniętych, to opinia ta wydaje się uzasadniona jedynie o tyle, że pod rządami tej partii państwowe spółki wyszły na prostą i dzięki temu poprawiła się też kondycja całej giełdy.
Warszawska giełda, której zawdzięczamy status kraju rozwiniętego, to wciąż jednak liliput w skali światowej. Z kapitalizacją rzędu 159,7 mld dolarów nadal bardzo daleko jej do ponad dziesięciokrotnie większej Deutsche Börse we Frankfurcie (kapitalizacja 1,7 bln dol), czy też Szwajcarskiej SIX (1,4 bln dol). Nie wspominając już, oczywiście, o światowych gigantach z Londynu, Tokio, Szanghaju czy Londynu.
Kraj peryferyjny
Klasyfikacja prowadzona przez FTSE Russell oraz inne instytucje nie będzie miała tak naprawdę żadnego istotnego znaczenia dla polskiej gospodarki, gdyż Polska pozostaje krajem peryferyjnym dla najważniejszych podmiotów światowych finansów. Naszą pozycję w rankingu poprawiła głównie lepsza wycena najlepszych spółek, ale światowe „grube ryby” nadal traktują Polskę przede wszystkim jako kraj drugiej kategorii i jeszcze długo nie zainwestują większych pieniędzy w spółki notowane w Warszawie.
Polskie władze czują dumę z powodu tego, że wysoka ocena w rankingu spotkała Polskę jako pierwszy kraj w całym regionie, lecz ciągnięta przez państwowe spółki giełda nie jest w stanie zmienić statusu naszego kraju jako źródła taniej siły roboczej dla zamożnych państw Zachodu oraz kraju znajdującego się wiecznie na dorobku.
Iluzję „doganiania Zachodu” i zyskiwania statusu kraju rozwiniętego najlepiej dostrzec przyglądając się danym dotyczącym zarobków. Obecnie płace w Polsce rosną w tempie ok. 5 procent rocznie, co pozwala skutecznie doganiać takie kraje, jak Portugalia czy Grecja, lecz do poziomu wynagrodzeń w Niemczech czy Francji wciąż nam bardzo daleko. Polacy zarabiają obecnie średnio 980 euro miesięcznie brutto, podczas gdy Niemcy ponad 3900 euro. Przy obecnej dynamice wzrostu wynagrodzeń mielibyśmy szansę na uzyskanie takiego samego poziomu wynagrodzeń najwcześniej w połowie stulecia. Warto jednak pamiętać, że na początku polskiej transformacji żywiono podobne nadzieje na szybkie dogonienie Zachodu, lecz po blisko trzech dekadach Polska pozostaje krajem na permanentnym dorobku.
Trudno nas zaliczyć do grona krajów rozwiniętych również dlatego, że polska gospodarka nie ma żadnych liczących się na świecie i rozpoznawanych marek. Podkreśla to zresztą sam wicepremier i minister finansów Mateusz Morawiecki, który od dawna przekonuje, że zamierza pomóc je stworzyć. Zamiast tego rząd stosuje jednak starą metodę rozpościerania przed zagranicznymi inwestorami czerwonego dywanu i wspierania ich inwestycji.
Wiele podobieństw do zaliczenia Polski do grona krajów rozwiniętych znaleźć można w niedawnym zaproszeniu przedstawicieli rządu na spotkanie grupy państw G–20. Polska to duży europejski kraj i lider swojego regionu, dlatego, siłą rzeczy, dzięki swoim rozmiarom może liczyć na niektóre prestiżowe zaproszenia oraz wysokie miejsca w rankingach, w których dużą rolę odgrywa po prostu wielkość. Wobec postępującej katastrofy demograficznej rozmiar Polski może jednak wkrótce przestać odgrywać rolę atutu, ponieważ – wedle wszelkich prognoz – nasz kraj będzie zajmował w kolejnych latach coraz odleglejsze miejsce w rankingu najbardziej zaludnionych krajów świata. Państwa, które były od nas zawsze biedniejsze będą wygrywały z nami w tej konkurencji właśnie dlatego, że będą liczyły więcej mieszkańców, a przez to będą mogły się poszczycić większym produktem krajowym brutto czy też bardziej skapitalizowaną giełdą.
Polska to kraj, który wprawdzie wciąż się rozwija, ale jego postępy w wielu obszarach są wyjątkowo jałowe i nie stwarzają nazbyt pomyślnych perspektyw na przyszłość. To miłe uczucie, gdy ktoś zalicza nas do grona krajów rozwiniętych, lecz o wiele lepiej jest mieć własną koncepcję rozwoju i faktycznie wcielać ją z sukcesem w życie.