Warto sobie przypomnieć, że trzy dekady po zakończeniu II wojny światowej RFN była już jednym ze światowych liderów gospodarczych – mimo przegranej wojny, utraty ogromnych połaci terytorium, strat w ludziach i zniszczeń materialnych.
Koszty nieefektywności państwowego aparatu skarbowego w odniesieniu do największych podmiotów ponosi całe społeczeństwo. Doczekaliśmy się opublikowania pierwszej odsłony zapowiadanej przez premiera Morawieckiego „białej listy”, zawierającej dane podatkowe (CIT) 2,5 tys. największych działających w Polsce firm oraz podatkowych grup kapitałowych. Smakowite kąski zaprezentował niedawno w „Gazecie Finansowej” Mateusz Milan (dowiedzieliśmy się, chociażby, że prawdziwymi rekordzistami w agresywnej optymalizacji podatkowej są główne telekomy, ale nie tylko – uwagę zwraca dorównująca im pod tym względem telewizja TVN), tak więc tutaj skoncentruję się na wątkach dotyczących ogólnych prawidłowości ucieczki przed opodatkowaniem, tudzież konsekwencji społeczno-gospodarczych tego procederu.
Pierwszy trop poddał sam Mateusz Morawiecki, stwierdzając, że w sensie przepływów finansowych Polska jest w ramach Unii Europejskiej płatnikiem netto. O ile z kasy UE wpływa do Polski 25 mld zł, to zagraniczny kapitał inkasuje dywidendy na poziomie 100 mld zł. Jak łatwo się domyślić, jest to cena za przyjęty przez nas (lub może raczej – narzucony nam) neokolonialny model rozwoju polegający na otwarciu na oścież naszej gospodarki, co wiązało się z opanowaniem jej kluczowych segmentów przez podmioty zagraniczne.
Z głosem premiera Morawieckiego współbrzmią dane watchdoga „Global Financial Integrity” badającego nielegalne przepływy finansowe. Z cyklicznych raportów „Illicit Financial Flows from Developing Countries” (które, nawiasem, zdarzyło mi się już na tych łamach omawiać) możemy się dowiedzieć, że średnio co roku z naszego kraju wycieka ponad 9 mld USD – na razie, rekordowy był rok 2013 z kwotą 16,793 mld dolarów. Łącznie w latach 2004–2013 straciliśmy w sumie ponad 90 mld USD. Taka jest skala kolonialnego drenażu, powodująca w ostatecznym rozrachunku, że od niemal trzydziestu lat w pocie czoła „gonimy króliczka”, czyli rozwinięte państwa Zachodu, wciąż nie mogąc osiągnąć celu. Dla porównania – warto sobie przypomnieć, że trzy dekady po zakończeniu II wojny światowej RFN była już jednym ze światowych liderów gospodarczych – mimo przegranej wojny, utraty ogromnych połaci terytorium, strat w ludziach i zniszczeń materialnych.
Co by nie mówić o PRL i księżycowej ekonomii „realnego socjalizmu”, to w okres „przełomu” weszliśmy jednak z korzystniejszym stanem posiadania, niż zachodnioniemieckie strefy okupacyjne w 1945 r. Powyższe to jednak dalece nie koniec – ucieczka przed opodatkowaniem generuje konkretne koszty społeczne. Skoro bowiem potentaci wyprowadzają zyski „prawem i lewem”, to państwo straty te musi sobie kompensować, przerzucając obciążenia podatkowe na obywateli. Na tę prawidłowość zwraca uwagę pochodzący z 2017 r. raport „Uciekające podatki. Czy firmy w Europie Środkowo-Wschodniej płacą uczciwą część podatków?”, opublikowany u nas przez Instytut Globalnej Odpowiedzialności.
Prócz wspomnianego IGO reprezentującego Polskę, autorami opracowania są think-tanki z Łotwy (Lapas), Czech (Glopolis), Węgier (Demnet), Bułgarii (Za Zemiata) i Słowenii (Ekvilib Institute). W sumie więc otrzymujemy przekrojowe spojrzenie w skali całego regionu. Okazuje się, że w niemal wszystkich badanych krajach mamy do czynienia ze swoistym „przerostem” opodatkowania pracy i konsumpcji nad opodatkowaniem kapitału. Oznacza to, że gros obciążeń podatkowych ponoszą zwykli obywatele, bądź to w formie PIT i składek na ubezpieczenia społeczne, bądź to w formie podatków pośrednich, takich jak VAT i akcyza. Jedynie Czechy notują względną równowagę między odsetkiem przychodów budżetowych z tytułu podatku dochodowego od osób fizycznych i takiegoż od osób prawnych – jako jedyne też osiągnęły wyższy procent udziału dochodów z tytułu CIT w PKB niż średnia krajów OECD.
W pozostałych państwach odpowiednie wskaźniki są znacząco niższe. Zwraca uwagę, że stawka CIT w Czechach wynosi 19 proc. – jak w Polsce – a efektywność ściągania podatków z przedsiębiorstw jest tam proporcjonalnie ponad dwukrotnie wyższa. Mimo to nie słychać, by Czesi narzekali na brak inwestycji, co zadaje kłam wciąż powszechnej opinii, że zagranicznych inwestorów należy za wszelką cenę wabić ulgami, pomocą publiczną tudzież innymi finansowymi bonusami. Jak widać, nie trzeba – tym bardziej że inne hołdujące „proinwestycyjnemu” podejściu badane kraje stały się w praktyce dla wielkich firm rajami podatkowymi.
Płaci za to oczywiście szary podatnik – począwszy od absurdalnie niskiej kwoty wolnej od podatku, a skończywszy na wysokich podatkach pośrednich, najboleśniej uderzających w najuboższe warstwy społeczne. Jeśli spojrzeć całościowo, to okaże się, że mamy regresywny system podatkowy – tzn. ludzie o najniższych dochodach odprowadzają w różnych formach do budżetu największą część swoich zarobków. Np. VAT w cenie podstawowych artykułów najmocniej odczuwają zarabiający w okolicach najniższej krajowej. Trzeba więc jasno powiedzieć: koszty „optymalizacji” i nieefektywności państwowego aparatu skarbowego w odniesieniu do największych podmiotów ponosi całe społeczeństwo.