Gwałtowne zmiany globalne wymuszają wręcz podjęcie debaty o polskiej polityce zagranicznej.
Koniecznością staje się podjęcie niełatwych decyzji w sprawie wyboru strategii, sojuszników, a więc miejsca w świecie w perspektywie stulecia. Paradoksalnie, ale jednym z fundamentów narodowego dialogu winna być warszawska konferencja. Jej znaczenie naprawdę wybiega daleko poza kwestie bliskowschodnie.
Rozejrzeć się dookoła
Aby dostrzec faktyczny wymiar amerykańsko-polskiej inicjatywy trzeba jednak najpierw wyjść z zaklętych rewirów krajowego piekiełka. Na marginesie, jesteśmy jednym z nielicznych lub wręcz jedynym państwem na świecie, którego elity w imię sporu politycznego, nie mówią wobec zagranicy jednym głosem o polityce zagranicznej. To kiepski zwyczaj wyrastający z tradycji narodowego pieniactwa. Wystarczy spojrzeć na wywody opozycji, sprowadzające konferencję do skandalu dyplomatycznego pomiędzy Polską i Izraelem lub wskazywania konkurencyjnych inicjatyw rosyjskich. Druga strona sporu uznaje wydarzenie za historyczny i przełomowy sukces. Obie przesadzają. Prezentują za to w zewnętrznym odbiorze polaryzację zabójczą dla konsensusu polityki zagranicznej w ogóle i międzynarodowego wizerunku naszego kraju w szczególe. Tylko skąd potem zdziwienie na temat ograniczonego potencjału i instrumentarium dyplomatycznego Polski? A stąd, że elity preferują kakofonię i choćby dlatego potrzebna jest narodowa debata. Tymczasem prawda leży jak zwykle pośrodku, a niedostrzegana na ogół ranga konferencji wynika ze spojrzenia w przyszłość. Używając języka wojskowego, w strategiczną głębię. Przekonujące dowody przynosi wgląd w zagraniczne media. Reakcję można nazwać asymetryczną. Europejskie środki masowego przekazu poświęciły konferencji mało uwagi. Przeważa marginalizacja, która wynika z zakłopotania, wiązanego na ogół z różnicami w podejściu UE i USA do problematyki irańskiej. I nie tylko, bo w ostatnim czasie pomiędzy Europą i Waszyngtonem nagromadziło się wiele pretensji od handlu i ceł, po tak pryncypialne, jak przyszłość NATO. Poza tym Niemcy i Francja, a także Bruksela uznają naszą aktywność za przejaw V kolumny USA w Europie. Z pewnością oceny byłyby inne, gdyby współgospodarzem imprezy był Paryż lub Berlin.
Nieco bliższy faktom, ale tylko nieco, był jedynie brytyjski „Te Independent” z tekstem zatytułowanym „Jak Rosja i USA walczą o wpływy na Bliskim Wschodzie, organizując własne szczyty”. Jednak nawet ten punkt widzenia zawęża perspektywę minionego wydarzenia. Właściwe proporcje przywraca za to reakcja Iranu, Turcji i oczywiście Rosji. Jak wiadomo, Teheran ograniczył się do „wściekłego” ataku politycznego i medialnego, słusznie przeczuwając poważne konsekwencje warszawskiego szczytu dla swojej przyszłości. Na tyle znaczące, że swoje ogromne zaniepokojenie ukrył pod słabo skrywanymi groźbami pod adresem Warszawy i uczestników spotkania na czele z Izraelem. Ankara nie przyjmując zaproszenia, po raz kolejny udowodniła, że gra na samą siebie w celu zwiększenia potencjału w regionie, a szczególnie w Syrii (Kurdowie). Będzie wykorzystywała każdy rodzaj międzynarodowej rywalizacji do prowadzenia koniunkturalnej gry z naciskiem na koniunkturalność. Gdy zajdzie potrzeba powróci na amerykańskie łono z łatwością, z jaką obecnie obejmuje się z Moskwą i Teheranem. Natomiast Rosja od razu przystąpiła do kontrataku. Gwoli ścisłości należy dodać, że w czasie rzeczywistym. Tajemnicę szybkiej reakcji odkrył w Monachium amerykański wiceprezydent. Według Mike Pence’a „przedstawiciele Moskwy byli zaproszeni do Polski, jednak nie skorzystali, tracąc dogodną okazję do współdecydowania”.
Kreml błyskawicznie zorganizował własne spotkania na szczycie. W Soczi rozmawiali przywódcy Rosji, Iranu i Turcji. Do rosyjskiej stolicy ściągnięto także w trybie alarmowym reprezentantów ugrupowań palestyńskich, od OWP po HAMAS. Nieco wcześniej w Moskwie gościli afgańscy talibowie. Tak wówczas, jak i obecnie w zadeklarowanych agendach Rosjanie na pierwszym miejscu postawili kwestię Bliskiego i Środkowego Wschodu po wycofaniu amerykańskiej armii, zapowiedzianym przez Donalda Trumpa. W domyśle mają chrapkę na zajęcie roli USA. Trudno się dziwić, że rosyjskich mediach i oficjalnych komentarzach tamtejszego MSZ słowo fiasko w odniesieniu do szczytu warszawskiego, odmieniano przez wszystkie przypadki. Z przymiotnikami: historyczne, generalne i ostateczne. Moskwa poświęciła naprawdę sporo czasu i miejsca na dyskredytację Warszawy. Do łagodnych należą cytaty o „spadku roli Polski do rangi podwykonawcy polityki amerykańsko- izraelskiej”. Polska propozycja dotycząca stworzenia „warszawskiej platformy bliskowschodniej” została odebrana jako niepoważna, bez szans realizacji, jeśli nie zabawna. Podsumowując, nasza dyplomacja przybrała w rosyjskim odbiorze postać „wolnego najmity”, który zrobił swoje i może odejść. Jako że moskiewska dyplomacja umie wyciągać korzyści z każdej sposobności, Kreml poszczał takim ocenami oko do Niemiec, Francji i w ogóle Europy, sugerując wzajemną zbieżność poglądów na Bliski Wschód i Iran. Jeśli nie daleko posuniętą, to na pewno jednakowo antyamerykańską.
Tymczasem za głośną dyskredytacją amerykańsko-polskiej inicjatywy, o czym nie raczą wspominać nasi domowi krytycy, stało kompletne niepowodzenie rosyjskiej kontrakcji. Jak celnie wypunktował „The Independent”: „może warszawski szczyt nie miał wcześniej ustalonej agendy, ale z pewnością spotkanie trójki liderów w Soczi nie przełamało fundamentalnych różnic pomiędzy nimi”. Identycznymi rezultatami zakończył się palestyński „spęd” w Moskwie. Różnice pomiędzy OWP, Hamasem i mniejszymi bojówkami terrorystycznymi okazały się tak duże, że delegaci nie przyjęli nawet wspólnej deklaracji końcowej. Izraelski portal Detaly podsumował wynik kremlowskich inicjatyw, nie tylko jako zerowy poza wymiarem propagandowym, ale świadczący dobitnie, że rosyjskie marzenia o zastąpieniu amerykańskiej dominacji na Bliskim Wschodzie są niczym innym tylko iluzjami.
Trudne wybory
Antyirański wektor konferencji w Warszawie jest wbrew pozorom najmniej znaczący w całej puli przekazów, jakie zostały wysłane z Polski pod adresem najważniejszych graczy światowych. Próba osiągnięcia jednomyślności arabskiego świata sunnickiego, skojarzonego koalicyjnie z Izraelem mieści się w amerykańskiej logice globalnej i jest jedną z jej integralnych części. Jednak z ust amerykańskiego wiceprezydenta i sekretarza stanu Mike Pompeo padły stwierdzenia daleko dla Polski ważniejsze. Po pierwsze chodzi o wspólną ocenę rosyjskiego zagrożenia, skutkującego amerykańską obecnością wojskową, ekonomiczną i polityczną w naszej części Europy. Nie możemy zapominać, że przed wizytą w Warszawie wiceprezydent odwiedził Słowację i Węgry, osłabiając tym samym wpływy Kremla. Jest to dobitny sygnał, że Waszyngton kontynuuje i będzie wzmacniał strategię wypychania Moskwy z Europy Wschodniej i blokowania kremlowskich zabiegów o stworzenie południowo-zachodniej flanki buforowej ciągnącej się od Morza Śródziemnego po Bałtyk. Po drugie, wysoka ranga delegacji amerykańskiej była sygnałem pod adresem Pekinu. Co prawda, natura relacji chińsko-rosyjskich sprawia, że strony starają się szanować nawzajem regiony uznane za strefy geopolitycznych interesów. Jednak do czasu, a chińska strategia globalnej ekspansji znana pod nazwą „Jednego Pasa-Jedwabnego Szlaku XXI w.” wyznacza Europie, a szczególnie jej środkowej części perspektywiczną rolę.
Jeśli dodać do tego amerykańsko-polską współpracę militarną i energetyczną, łatwo dostrzec, że z Warszawy przesłano silne impulsy w stronę Pekinu, Moskwy i obszaru poradzieckiego, który Rosja uważa za strefę uprzywilejowanych interesów. To geopolityczna fala, która dociera właśnie na Ukrainę i Kaukaz (Gruzja, Armenia, Azerbejdżan). Nawet Białoruś zagrożona połknięciem przez Rosję, mówi ostatnio o konieczności zachowania większego dystansu od „wielkiego brata”, spoglądając coraz częściej w stronę Waszyngtonu. Całość stawia Rosję w bardzo niekorzystnym położeniu. Izolowana mocno przez USA, a pod ich naciskiem przez UE, popadła w gospodarczą stagnację. Kreml przygotowuje się do długich, chudych lat, gromadząc rezerwy walut i złota, czym wzmaga zastój ekonomiczny i powiększa technologiczne zacofanie. Putin nie chce tracić rezerw na niezbędne inwestycje. Za to Kreml stoi w obliczu zwiększonych wydatków wojskowych na europejskich granicach, z powodu wyścigu zbrojeń oraz wobec coraz silniejszej niechęci satelitów, kiepsko czujących się w roli wasali Moskwy.
A jakie są polskie korzyści z mocnej ekspozycji amerykańskiej polityki poza powstrzymywaniem Rosji? Konferencja w Warszawie jest dowodem strategicznego myślenia i ofensywnego działania naszej dyplomacji. Bodaj po raz pierwszy od 1989 r. mamy szansę zadecydowania o naszych strategicznych wyborach, sojuszach, jeśli nie inicjując, to mocno wpisując się w globalne zmiany. A zatem nie reagujemy jak zwykle, nie dołączamy do już istniejących struktur międzynarodowych, tylko aktywnie, wyprzedzająco, i co najważniejsze podmiotowo współtworzymy nowy ład światowy. Po co, skoro jesteśmy członkami UE i NATO, czyli wspólnoty euroatlantyckiej? Abo to nam źle? Oczywiście, że nie. Jest tylko jeden problem: świat, do którego akces zgłosiliśmy w 1989 r., już nie istnieje. Kto nie wierzy ,niech sięgnie po programowy dokument Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, która odbyła się dosłownie zaraz po spotkaniu w Warszawie. Tytuł brzmi dobitnie „Świat w kawałkach. Kto pozbiera resztki?”. Myślą przewodnią jest fundamentalna zmiana polityki USA, które nie chcą lub nie mogą unieść dalej ciężaru globalnego przywództwa opartego na dotychczasowych zasadach.
Amerykański odwrót wynika po części z nietrafionej polityki przełomu XX/XXI w. podczas której roztrwoniły swój potencjał i teraz potrzebują czasu na odbudowę oraz odnalezienie nowego formatu przywództwa. Jednak już pod postacią hegemonii, co wymusiły z kolei Chiny. Gwałtowny rozwój gospodarczy oraz nieskrywane ambicje zdominowania świata przez Pekin zmusiły USA do poszukiwania efektywniejszych metod zachowania supermocarstwowości. Czy nam się to podoba, czy nie, taka jest i będzie amerykańska strategia w perspektywie najbliższych dekad. Obojętnie czy Trump pozostanie w Białym Domu na kolejną kadencję, taką politykę będą kontynuowali następcy. USA przechodzą na tory bilateralne, budując na nich nowy sojusz globalny. Australia, Japonia, Kanada, Izrael i zapewne Wielka Brytania, to tylko najważniejsi partnerzy Waszyngtonu. Dlaczego Polska ma nie znaleźć się w tym gronie? Tym bardziej że kryzys liberalnej demokracji i gospodarki aktywizował inną koalicję, w składzie Rosji, Chin, Iranu i Korei Północnej. Inaczej mówiąc, ład, jaki powstał po zakończeniu zimnej wojny i przetrwał 30 lat rozpada się na naszych oczach, a na jego gruzach powstaje porządek wielobiegunowy, zwany koncertem mocarstw. Dotychczasowe struktury takie jak UE i NATO przeżywają w związku z tym kryzys, stawiający pod znakiem zapytania ich skuteczność.
Nadwiślańskie dylematy
Co zatem ma zrobić Polska? Kraj średniej wielkości niefortunnie położony geopolitycznie? Jeszcze dekadę temu zagrożenia militarne wydawały się aberracją, a Polska chciała być pomostem między Zachodem i Wschodem. Dziś jest państwem frontowym. Czy po polskich autostradach budowanych z takim mozołem mają przejechać rosyjskie czołgi? Możemy opierać się na starych sojuszach, dążąc do ich zreformowania podnoszącego ich efektywność. Możemy równocześnie zgłosić akces do nowego porządku, mając aktywny wpływ na jego kształt jako ważny sojusznik USA. Moskwa i Pekin nie są dla nas alternatywą. Zbyt odległe cywilizacyjnie, a więc ustrojowo i politycznie, abyśmy mogli zgodzić się z ładem globalnym na ich modłę. Jest oczywiście Europa, a dokładniej UE, ale akurat nasz kontynent przeżywa wewnętrzny kryzys. Załamanie wszystkiego, od wspólnych wartości, przez gospodarkę i finanse, po siłę militarną. W sumie zanik zdolności wspólnego działania, a nawet procesu zintegrowanego podejmowania decyzji. Europa stoi przed wyborem politycznej i obronnej autonomiczności lub wewnętrznego rozpadu, który zaowocuje podziałami pomiędzy Waszyngtonem, Moskwą i Pekinem. Poza tym nikt nie zagwarantuje, że wobec kryzysu tożsamości i socjalnego UE nie przejmą radykalne siły polityczne. Tak w Paryżu, jak szczególnie w Niemczech. Na kim wtedy oprze się Warszawa? W każdym razie pogląd, że UE będzie mogła pozostać na uboczu ostrej rywalizacji USA z Chinami, jest iluzją. Co najwyżej europejska pasywność doprowadzi do kontynentalnej finlandyzacji, a więc odda Europę Środkową Rosji.
Natomiast Polska jako członek amerykańskiego sojuszu, a zarazem UE i NATO zyskuje najbardziej kompleksową możliwość mobilizacji Europy, czyli aktywny wpływ na jej przyszłość w tym kierunki i formy integracji. To, co dziś jest traktowane w Berlinie i Paryżu jako amerykańska dywersja polskimi rękami, w najbliższej przyszłości może stać się stałym wektorem aktywnego oddziaływania Warszawy w kierunku dla nas pożądanym. Z tego zdają sobie sprawę Niemcy, Francja i Rosja, tylko nasza opinia publiczna utknęła w oparach politycznej wojenki. Dlatego konferencję warszawską trzeba potraktować jak polską premierę w sojuszu kształtującym się pod auspicjami USA. Inaugurację naszego członkostwa w nowym, elitarnym klubie globalnym. Pytanie, czy była ona udana? Choć oczywiście nie ryzykuje tylko ten, kto pozostaje bierny. W tym kontekście warto zaznaczyć, że tylko Polska w potrójnej roli alianta USA i sygnatariusza UE oraz NATO, może ujawnić cały potencjał w stosunkach międzynarodowych. Przedmiotem narodowej debaty winny być zatem tempo udziału w tworzeniu nowego świata oraz proporcje, czyli korzyści. Hasło „działania razem z UE”, które podczas warszawskiego szczytu prezentowała strona polska, nie jest pustym frazesem i nie musi być sprzeczne ze ścisłymi relacjami z Waszyngtonem. Potrzebujemy również pewnego europejskiego sojusznika lub udziału w sojuszu mniejszych państw Unii. Nie możemy jednak zapominać, że koncert mocarstw, ku któremu zmierza globalna polityka, jest tak naprawdę kakofonią sprzecznych interesów. Konflikty na różnych płaszczyznach będą się tylko nasilały. Fundamentem naszego bezpieczeństwa są zatem mocne gwarancje sojusznicze i jedynie taka przesłanka powinna stać za naszymi wyborami. Nadchodzą ciężkie czasy, które skłaniają do podejmowania trudnych, ale odpowiedzialnych wyborów. Jedno wiadomo, na neutralność nie możemy liczyć, ponieważ się oszukamy. Nauczmy się jednak urzeczywistniać nasze cele, a interesy innych przy okazji.