Ważny gest
Obniżając stawkę PIT, rząd Mateusza Morawieckiego wykonał spóźniony, choć ważny gest. Krytykowany za nadmierny redystrybucjonizm, chce wreszcie zostawić Polakom nieco więcej pieniędzy w kieszeni.
Decyzja o obniżce stawki podatku dochodowego od osób fizycznych stanowi bez wątpienia niemałe zaskoczenie z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze, już w pierwszych miesiącach rządów „dobrej zmiany” jej najważniejsi decydenci zaczęli dawać do zrozumienia, że zamierzają utrzymać podatkowe „status quo”. Cała energia miała się skupić na kwestii ściągalności podatków i walce z mafiami żerującymi na systemie podatkowym, a dopiero potem miały zapaść ewentualne decyzje dotyczące tego, czy podatki mają być obniżone (słynne motto Beaty Szydło „wystarczy nie kraść”). Po drugie, dotychczasowe działania obozu Zjednoczonej Prawicy szły raczej w kierunku powiększania zakresu transferów socjalnych. Rozszerzenie programu 500 plus, trzynasta pensja dla emerytów i rencistów, dodatkowe świadczenia dla osób niepełnosprawnych i wiele innych programów przyczyniło się do umocnienia wizerunku rządzącej formacji jako kompletnie niezainteresowanej obniżką podatków. Co prawda od wielu miesięcy mówiło się o tym, że rząd szykuje niespodziankę w tym względzie, lecz składane m.in. przez wicepremiera Jarosława Gowina zapowiedzi można było odczytać co najwyżej jako PR-owy zabieg, mający przekonać wyborców, że w obozie rządzącym są środowiska faktycznie dążące do zmniejszenie podatkowego ucisku.
Cios dla samorządów
Nowa, zredukowana do 17 proc. najniższa stawka PIT będzie obowiązywała już od 1 października tego roku, co przyniesie partii rządzącej podwójną korzyść. Po pierwsze, społeczeństwo będzie wobec niej bardziej przychylne w nadchodzących wyborach, a przy okazji tego rodzaju zabieg uderzy w pewien ograniczony sposób w finanse zdominowanych przez totalną opozycję samorządów dużych miast. Wedle niektórych szacunków po obniżce całkowite wpływy z tytułu PIT mogą spaść o ok. 10 mld zł (samorządy otrzymują łącznie ponad 51 proc. całej kwoty). Rząd Mateusza Morawieckiego osłabi tym samym podstawy majątkowe wrogich mu samorządów, a jednocześnie przyczyni się do tego, że wzrosną dochody m.in. osób w wieku emerytalnym. Rzecz jasna, niższe wpływy z PIT nie wpłyną w żaden katastrofalny sposób na budżet Warszawy, Krakowa czy Poznania, lecz ograniczą im nieco pole manewru. Redukcja stawki podatku dochodowego to zagranie szachujące poczynania opozycji. Jej głównym zarzutem od samego początku przejęcia przez PiS władzy w 2015 roku było to, że budżet nie wytrzyma wielkich wydatków socjalnych, a na dodatek nowa władza chce wyłącznie wydawać pieniądze podatników. Dziś dla wszystkich jest już jasne to, że polskie państwo, póki co, jest w stanie utrzymać ciężar transferów socjalnych, a na dodatek bardziej niż w poprzednich latach zrównoważony budżet umożliwia obniżkę stawki PIT. Obniżkę symboliczną, lecz jakże potrzebną.
10 lat minęło
Od ostatniej redukcji stawki tego podatku minęło już dokładnie 10 lat. Jej autorem był jeszcze rząd Jarosława Kaczyńskiego, który w 2006 roku zmniejszył liczbę stawek z 3 do 2, a niższą z nich ustalił na poziomie 18 proc. Zmiany weszły w życie dopiero w 2009 roku, gdy krajem rządziła już Platforma Obywatelska i Donald Tusk. Wbrew oczekiwaniom przychody budżetowe z tytułu PIT nie uległy większemu zachwianiu, a Polacy odczuli zmianę w sposób korzystny dla własnych portfeli. Niestety jednak ustalona wówczas kwota wolna od podatku na poziomie 3091 zł pozostaje wciąż na tym samym poziomie. Pomimo tego, że płace wzrosły niemal dwukrotnie, Polacy rozliczają się wciąż wedle tych samych, niezwykle niekorzystnych zasad. Choć Jarosław Kaczyński wyrasta w ten sposób na jednego z najbardziej zasłużonych dla redukcji stawek PIT polityków w historii III RP, całościową politykę podatkową jego formacji trudno uznać za szczególnie przemyślaną. Oprócz godnych docenienia prób stabilizacji i przeciwdziałania nadużyciom, „dobra zmiana” zachowuje wciąż pasywność w wielu istotnych obszarach, m.in. nie obniżając podwyższonych „tymczasowo” przez PO stawek podatku VAT.
Wiele zastrzeżeń budzi także realizacja tzw. „piątki Kaczyńskiego”, zaburzającej logikę wcześniejszych poczynań rządu. Pomysł obniżki podatku miał niewątpliwie stanowić odpowiedź na coraz częściej pojawiające się zarzuty, że PiS potrafi jedynie wydawać pieniądze podatników. Dotychczas za partię liberalną gospodarczo uchodziła w Polsce głównie Platforma Obywatelska, która jednak nie była w ogóle skłonna do tego, aby ułatwić życie przedsiębiorcom i obniżać jakiekolwiek podatki. Redukując stawkę PIT, rząd Morawieckiego pokazał, że potrafi nie tylko uprawiać zaawansowaną politykę socjalną, lecz także wprowadzać w życie w ograniczony sposób rozwiązania liberalne gospodarczo. Tym samym odebrał swoim adwersarzom możliwość stawiania zarzutu, że podąża prostą drogą w kierunku drugiej Grecji czy Wenezueli.
Symboliczna zmiana
Dla PiS wprowadzane od października zmiany podatkowe stanowią niezwykle optymalne rozwiązanie. Ewentualne niższe przychody z PIT dotkną bowiem bardziej samorządy niż rząd w Warszawie, a ponadto obniżka podatku jest na tyle symboliczna, że nie zmieni w żaden istotny sposób obecnego stanu rzeczy. Łącznie ma na niej skorzystać aż 26 mln osób, lecz zdecydowana większość w sposób symboliczny W połączeniu ze zwolnieniem z podatku osób do 26 roku życia daje to „dobrej zmianie” pewne podstawy do twierdzenia, że ograniczyła ucisk fi skalny. Jeśli jednak przyjrzeć się całokształtowi działań rządu, sytuacja nie przedstawia się już tak kolorowo. Niższy PIT nie zrównoważy kilku milionom Polaków prowadzących własną działalność gospodarczą konieczności uiszczania coraz wyższej składki odprowadzanej do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Szykująca się od 2020 roku podwyżka ma być rekordowa, a w jej rezultacie co miesiąc przedsiębiorcy będą musieli płacić nawet ponad 1400 zł miesięcznie. Rząd zasłania się koniecznością waloryzacji składki, związaną ze wzrostem płac, unikając tym samym zmierzenia się z poważnym problemem.
Redukcja stawki PIT do 17 proc., choć korzystna dla większości Polaków i czyniąca wyłom w skrajnie bojaźliwej polityce podatkowej obecnego rządu, stanowi swego rodzaju esencję rządów „dobrej zmiany”, która po dobre rozwiązanie sięga niekiedy powodowana głównie chęcią zaszkodzenia swoim przeciwnikom. Przedstawiciele rządu przekonują wprawdzie, że zależy im na tym, aby Polacy mieli więcej pieniędzy w kieszeni, lecz jednocześnie wprowadzają w życie rozwiązania zwiększające zakres transferów socjalnych. Z perspektywy wyborców wielką wartość ma to, że rządzący są wreszcie osobami słownymi i realizującymi konsekwentnie określony program. Same zmiany są jednak zbyt płytkie, aby zdecydowanie odwrócić niekorzystne trendy. Najlepszym przykładem jest właśnie obniżka PIT, która sama w sobie jest jak najbardziej pożądana i godna pochwały, lecz w szerszym kontekście okazuje się mieć marginalne znaczenie w zestawieniu z reformami o większej wadze, które są wciąż zaniechane. Na dodatek redukcja podatku dokonywana jest przy samym końcu kadencji, stanowiąc bardziej element kampanii wyborczej niż element gruntownej i przemyślanej reformy.