-1.7 C
Warszawa
sobota, 23 listopada 2024

Pogrzeb klasy średniej? cz.II

Klasa średnia stanowi naturalny łącznik pomiędzy warstwami uboższymi, a materialną elitą, pełniąc zarazem funkcję stabilizatora.

Dopóki istnieje liczna klasa średnia, jej przedstawiciele mogą realnie myśleć o awansie do klasy wyższej, zaś przedstawiciele klasy niższej o dostaniu się w szeregi średniaków.

Poprzedni felieton, opisujący pogłębiającą się zapaść klasy średniej, zakończyłem diagnozą, iż obecny korona-kryzys utrwali hegemonię wielkich koncernów, „kosząc” z rynku średnie i małe przedsiębiorstwa. Tym samym proces nasilający się od lat 70. minionego stulecia ulegnie ostatecznemu domknięciu. Warto w tym kontekście spojrzeć na dane ze Stanów Zjednoczonych obrazujące, jak na przestrzeni ostatnich 50 lat pogarszała się sytuacja średniaków. O ile na początku lat 70. do klasy średniej należała zdecydowana większość obywateli (80 mln – 61 proc. dorosłej populacji, przy 51 mln należących łącznie do klasy wyższej i niższej), o tyle w 2015 r. klasa średnia stała się w USA mniejszością (120 mln, czyli 49,9 proc. przy 121 mln obywateli należących do klasy niższej i wyższej). Na to kurczenie się klasy średniej nakłada się dodatkowo rosnące rozwarstwienie dochodów (dane za Pew Reaserch Center) – w latach 1970–2014 roczny dochód gospodarstwa domowego w klasie średniej zwiększył się przeciętnie o 34 proc. (do 73,4 tys. USD), zaś analogiczny dochód w klasie wyższej wzrósł o 47 proc. (do 174,6 tys. USD).

Dochody to jednak nie wszystko, ważny jest również majątek pozostający w rękach poszczególnych warstw społecznych – i jego wartość w przypadku klasy średniej praktycznie stoi w miejscu, w przeciwieństwie do dynamicznie rosnącego majątku klasy wyższej. Jest to zresztą trend ogólnoświatowy – kolejne badania każdorazowo pokazują, że klasa średnia znajduje się w odwrocie, jednocześnie zaś narastają nierówności społeczne i rosną szeregi warstw relatywnie uboższych. Oznacza to, że klasa średnia ulega postępującej pauperyzacji. Na powyższe nakładają się rosnące koszty utrzymania. W krajach OECD w latach 1996–2017 koszty ochrony zdrowia wzrosły o 94,3 proc., edukacji o ponad 132 proc., a mieszkań aż o 137,6 proc. To zaś z kolei powoduje narastające zadłużenie się średniaków pragnących zachować dotychczasowy poziom życia. Dodać należy do tego rosnące obciążenia fi skalne przerzucające na barki klasy średniej gros kosztów utrzymania państwa i skutkujące regresywnym systemem podatkowym oraz cięcia w sektorze usług publicznych sprawiające, że porządne szkolnictwo czy służba zdrowia stanowią coraz poważniejszą pozycję obciążającą domowe budżety. Otrzymujemy w efekcie zabójczą spiralę – koszty życia, za którymi nie nadążają realne dochody, rosnące zadłużenie, podatki i kurczenie się stanu posiadania. Korona-kryzys w tych warunkach może stać się gwoździem do trumny.

Dlaczego zarysowany tu proces jest niebezpieczny i może wręcz stanowić tykającą, społeczną bombę? Otóż klasa średnia stanowi naturalny łącznik pomiędzy warstwami uboższymi, a materialną elitą, pełniąc zarazem funkcję stabilizatora. Dopóki istnieje liczna klasa średnia, jej przedstawiciele mogą realnie myśleć o awansie do klasy wyższej, zaś przedstawiciele klasy niższej o dostaniu się w szeregi średniaków. I odwrotnie: bez rozległej klasy średniej społeczeństwo ulega trwałemu rozwarstwieniu, zaburzona zostaje dynamika awansu, co kończy się petryfikacją przynależności do danej klasy. Innymi słowy, na naszych oczach rodzi się społeczeństwo kastowe, w którym decydującą rolę odgrywa urodzenie – z marnymi szansami na awans, za to w przypadku średniaków z realną perspektywą degradacji. U nas dobrze scharakteryzował to podsłuchany na jednej ze słynnych taśm Jan Kulczyk, mówiąc, że w Polsce trzeba sobie dobrze wybrać rodziców. Takie zabetonowane, rozwarstwione społeczeństwo z zablokowanymi ścieżkami awansu to przepis na rozliczne napięcia mogące skutkować destrukcyjnymi wybuchami. Widzimy to zresztą już teraz. Ruch „żółtych kamizelek” we Francji to nie był bunt „motłochu”. Jego trzon stanowi właśnie ubożejąca klasa średnia, czująca, że systematycznie osuwa się na społecznej drabinie. Podwyżka cen paliwa w imię mirażu „zielonej transformacji”, niebiorąca pod uwagę kosztów życia zwykłych obywateli, była jedynie iskrą rzuconą na proch.

Podobne podłoże miały ubiegłoroczne zamieszki w Chile – tu pretekstem stała się podwyżka cen biletów na metro, a głównym motorem byli studenci i uczniowie (koszta nauki w Chile porównywalne są z USA) czujący, że mimo podjęcia gigantycznego wysiłku finansowego związanego z edukacją, czeka ich przyszłość prekariatu – wiecznie niepewnej jutra taniej siły roboczej na „śmieciówkach”. Bóg jeden raczy widzieć, czym skończy się w USA obecny radykalny wzrost bezrobocia i związanych z nim frustracji, tym bardziej, że już wcześniej rosła tam rzesza „working poor”, „pracującej biedoty”, która mimo podjęcia zatrudnienia w pełnym wymiarze, zmuszona jest do korzystania z pomocy socjalnej. Wszystko to służy globalnej oligarchii biznesowej, dążącej do przekształcenia społeczeństw w wielki zasób siły roboczej. Owe słynne 1 proc. najbogatszych, do których należy dwa razy więcej majątku, niż do reszty ludzkości, powinno zadać sobie jednak pytanie: jak długo można zatykać tyłkiem krater wulkanu, licząc że ten nie eksploduje?

FMC27news