29 marca prezydent Wołodymyr Zełenski zaliczył kolejne wystąpienie w ramach swojego „wirtualnego tournee”. Tym razem przemawiał na forum duńskiego parlamentu – Folketingu. Prócz stałych punktów programu, takich jak opisy rosyjskiego barbarzyństwa, apeli o zaostrzenie sankcji, tudzież wstrzymanie importu rosyjskich surowców, ukraiński przywódca zaprosił również Danię do zaangażowania się w powojenną odbudowę Ukrainy. Niech mnie ktoś poprawi, jeśli się mylę, ale jak się zdaje, Ukraina nie wystosowała dotąd podobnego zaproszenia pod adresem Polski.
Owszem, z jednej strony rozmaici ukraińscy oficjele składają nam podziękowania (to nic nie kosztuje), lecz z drugiej nie słyszałem o propozycjach dwustronnej współpracy po zakończeniu wojny – chociażby takich, jak wspomniane słowa skierowane do Duńczyków. Co więcej, strona ukraińska z jakimś dziwnym uporem nie dopuszcza polskich dziennikarzy na konferencje prasowe Zełenskiego – nawet po pamiętnym spotkaniu premierów Polski, Czech i Słowenii w Kijowie. Dopuszczono za to przedstawicielkę mediów francuskich, która zadała wielce istotne pytanie, czy ukraiński prezydent ma czas na życie prywatne i czytanie książek.
Trudno to wytłumaczyć inaczej niż swoistą „pamięcią materiału”. Ukraina na przestrzeni minionych dekad przyzwyczaiła się do tego, że pomoc Polski ma zawsze, bezwarunkowo i za darmo. I na razie z tego przeświadczenia jej nie wyprowadzamy. Nawet w kwestii ubiegania się o unijne środki na utrzymanie napływającej do nas rzeszy uciekinierów obowiązywać ma „doktryna Kaczyńskiego” wyrażona słowami: „Nie chodzimy po prośbie. Oczywiście uważamy, że należy nam się jakaś pomoc, ale po prośbie nie chodzimy”. Przepraszam, po jakiej „prośbie”? Trawestując klasyczkę, te pieniądze nam się po prostu należą. Obecnie to Polska ponosi (i będzie ponosiła) idące w grube miliardy koszty związane z przyjmowaniem ukraińskich uchodźców (gdy piszę te słowa – 2,344 mln) – nie wspominając o przekazywaniu broni, udostępnianiu własnego terytorium w charakterze korytarza dla podobnych dostaw z innych krajów, pomocy humanitarnej czy wreszcie wsparcia dyplomatycznego na forum europejskim. Robienie polityki zagranicznej metodą godnościowego zadęcia już nie raz wychodziło nam bokiem – lecz, jak widać, nasz „Komendant” jest na te lekcje wyjątkowo odporny. Pokutuje w nim nieuleczalna mentalność żoliborskiego inteligenta starej daty, wedle której o pieniądzach mówić nie wypada, nie przystoi się o nie napraszać, licząc na to, że hojne gesty same przez się doczekają się wynagrodzenia. No więc nie – jeżeli nie wydrzemy Unii Europejskiej kasy z gardła, to niczego „po dobroci” nie dostaniemy. A już z pewnością nie tyle, ile powinniśmy otrzymać. Kategoria „wdzięczności” w relacjach międzynarodowych nie ma zastosowania i najwyższa pora wreszcie sobie tę prostą prawdę przyswoić.
Podobnie rzecz się ma z naszym potencjalnym udziałem w odbudowie Ukrainy. Premier Morawiecki lobbuje na forum UE za opracowaniem „Planu Marshalla nr 2” dla Ukrainy (mówiono o tym podczas spotkania Rady Europejskiej 24-25 marca), co doradca Zełenskiego, Mychajło Podolak, skomentował słowami: „ Mateusz Morawiecki jest BEZ ZARZUTU w swojej inicjatywie, by pomóc Ukrainie w odbudowie”. „Bez zarzutu”? Może jestem przewrażliwiony, ale dla mnie brzmi to dość protekcjonalnie – jakby strona ukraińska recenzowała, czy robimy wystarczająco dużo, czy może jednak nie. Tymczasem o „planie Marshalla” zaczął ostatnio mówić niemiecki minister finansów Christian Lindner. Byłoby rechotem historii, gdyby w polowaniu na ukraińskie kontrakty wyprzedził nas czołowy sojusznik Putina w Europie.
No dobrze, ale o jakich pieniądzach mówimy? Wg ostatnich szacunków Ukraina w zniszczeniach i na mniejszym wzroście gospodarczym straciła już 564,9 mld dolarów. Dane z połowy marca mówiły natomiast, że same straty materialne opiewają na 120 mld dolarów, z czego kilkadziesiąt miliardów przypada na sektor energetyczny. Po kolejnych dwóch tygodniach wojny szacunki te z pewnością należy skorygować ostro w górę. Wg informacji Polskiego Instytutu Ekonomicznego obecnie OECD, Bank Światowy i MFW pracują nad wielomiliardowymi programami pomocowymi dla Ukrainy, przypominając zarazem, iż w latach 2014-2018 Ukraina otrzymała od wymienionych instytucji łączną pomoc odpowiadającą 16 proc. ukraińskiego PKB. Teraz, zważywszy na skalę zniszczeń, pomoc zapewne będzie jeszcze większa – premier Morawiecki mówi o funduszu w wysokości 100 mld dolarów.
Krótko mówiąc, jest w czym „umoczyć dziób”, jak mawiali mafiozi w powieści „Ojciec Chrzestny”. I tu wracamy do postulowanej przeze mnie w poprzednich felietonach „monetyzacji kapitału moralnego” – a ten dzięki naszej ofiarności jest niebagatelny, i cały czas rośnie. W tej „monetyzacji” powinny partycypować m.in. nasze firmy budowlane, spożywcze, energetyczne – i należy zrobić wszystko, by polski udział w „Planie Marshalla” był adekwatny do skali poniesionych przez nas kosztów i udzielanego Ukrainie poparcia.