2.5 C
Warszawa
niedziela, 24 listopada 2024

Radzić każdy może

Po raz kolejny zwycięska ekipa uczyniła z rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa polityczny łup.

W minionym tygodniu po raz kolejny zrobiło się głośno wokół rzecznika MON, 26-letniego Bartłomieja Misiewicza. Stało się tak za sprawą powołania go do rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej (PGZ). To jeden z największych podmiotów, jakie działają dzisiaj na polskim rynku zbrojeniowym. Skupia 64 spółki z tej branży, zatrudniając blisko 18 tys. ludzi. PGZ, wraz ze spółkami zależnymi, w samym kapitale zakładowym ma ponad 6 miliardów 763 miliony zł! Majątek gigantyczny, a mówimy tylko o kapitale zakładowym. PGZ powołane zostało do życia w 2013 r. w ramach prowadzonej konsolidacji polskiej zbrojeniówki. W skład grupy wchodzą tacy potentaci jak: Huta Stalowa Wola (HSW), Fabryka Broni „Łucznik” w Radomiu, Zakłady Mesko S.A. w Skarżysku-Kamiennej, Zakłady Mechaniczne „Bumar-Łabędy” w Gliwicach oraz będące jednostkami badawczo-rozwojowymi PIT Radwar oraz „OBRUM” sp. z o.o. Z racji profilu zbrojeniowego nadzór nad PGZ w imieniu państwa sprawuje szef resortu obrony narodowej. Bezpośrednio Skarb Państwa dysponuje w PGZ 37,13 proc. akcji. Wśród pozostałych akcjonariuszy są należące również do Skarbu Państwa spółki: Polski Holding Obronny(PHO) – posiadający 33,5 proc. akcji i Agencja Rozwoju Przemysłu (ARP) 29,36 proc. akcji.

Można powiedzieć, że PGZ to perła nie tylko naszej zbrojeniówki, ale i całego przemysłu, jaki jeszcze w Polsce istnieje. Siłą rzeczy musimy o nią dobrze dbać, a przede wszystkim dobrze i mądrze zarządzać.

Kilkanaście dni temu członkiem Rady Nadzorczej PGZ został wspomniany Misiewicz. Jednak bardzo szybko wokół tej decyzji wybuchła polityczna burza, która trwa do dzisiaj. Misiewiczowi zarzucano brak odpowiedniego wykształcenia i doświadczenia. Zaledwie 26-letni rzecznik MON nie tylko nie zdawał egzaminu do rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa, ale jak się okazało, nie ma nawet wyższego wykształcenia, bo kontynuuje dopiero studia licencjackie na Wydziale Prawa UKSW. Formalnie mianowanie Misiewicza członkiem Rady Nadzorczej PGZ miało się odbyć zgodnie z przepisami prawa. Tyle tylko, że te zmieniono zaledwie kilka dni wcześniej. Z paragrafu 26 statutu PGZ wyrzucono m.in. zapis mówiący o tym, że członkowie rady nadzorczej muszą spełnić wymogi wskazane w rozporządzeniu Rady Ministrów z 7 września 2004 r. w sprawie szkoleń i egzaminów dla kandydatów na członków rad nadzorczych spółek, w których Skarb Państwa jest większościowym akcjonariuszem. Wprawdzie statut PGZ powinien być zgodny z ustawą o komercjalizacji i prywatyzacji z 30 sierpnia 1996 r., która m.in. mówi o tym, że członkowie rad nadzorczych spółek z udziałem Skarbu państwa winni mieć za sobą stosowny egzamin, jednak kierownictwo MON doszło do wniosku, że PGZ nie podlega tej ustawie, gdyż Skarb Państwa nie ma w nim w niej 50 proc. udziałów, a tym samym PGZ nie jest większościową spółką Skarbu Państwa. Przy tego typu wykładni wybór Misiewicza do Rady Nadzorczej PGZ rzeczywiście jest wyborem dokonanym zgodnie z przepisami.

Sam Misiewicz w ogniu medialnej krytyki, w jakiej się znalazł z powodu swoich wątpliwych kwalifikacji, tłumaczył się, że szef MON, który pełni funkcję nadzorczą wobec PGZ, sam mógł wskazać osobę, która w jego ocenie będzie się do tej funkcji najlepiej nadawać. Z kolei minister obrony narodowej Antoni Macierewicz, usiłując bronić swojego nominata wskazywał, że w spółkach zbrojeniowych, w których Skarb Państwa nie jest większościowym udziałowcem, nie wymaga się kursu do rad nadzorczych, a wymagane są przede wszystkim takie cechy, jak lojalność, chęć współpracy, kompetencje i decyzyjność, które – jak podkreślił szef MON – Misiewicz akurat posiada.

Opozycja złożyła w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury i zażądała wyjaśnień od szefa MON. W związku ze sprawą Misiewicza w polskich mediach pojawiły się bardzo krytyczne publikacje na temat polityki personalnej PiS w spółkach Skarbu Państwa, polityki, która skutecznie psuje wizerunek partii. Przypomniano hasła, z jakimi partia szła do zeszłorocznych wyborów, kiedy to deklarowano, że nadszedł kres psuciu państwa i że będą nim zarządzali kompetentni ludzie. Tymczasem sprawa Misiewicza w odczuciu wielu Polaków może wskazywać na coś zupełnie innego. Jak nieoficjalnie się dowiedzieliśmy, swoje niezadowolenie wyraził również sam prezes PiS Jarosław Kaczyński, który temat Misiewicza miał poruszyć w osobistej rozmowie z szefem MON. Nie znamy jednak szczegółów tej rozmowy. Nie wiemy również, czy spowoduje ona, że szef MON wycofa ostatecznie Misiewicza z rady nadzorczej PGZ, zastępując go kimś, kogo kwalifikacje nie będą już wzbudzały takich politycznych emocji. W każdym razie Antoni Macierewicz zawsze potrafi znaleźć odpowiednie argumenty, aby przekonać swojego szefa, którego uznaje zresztą za politycznego wychowanka. I wiele wskazuje, że tak było i tym razem. Tak czy inaczej, to nie pierwsza i zapewne nie ostatnia decyzja personalna w czasach rządów PiS, kiedy w radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa znaleźli się ludzie, których kwalifikacje będą pozostawiały wiele do życzenia.

Sami swoi

Rada Nadzorcza PGZ prezentuje się jednak dość nietypowo. Jej szefem pozostaje nadal człowiek poprzedniego układu politycznego. Jest nim dr hab. Tomasz Siemiątkowski – prawnik związany z SGH i UKSW i posiadający własną kancelarię prawniczą. W przeszłości zasiadał m.in. w Radach Nadzorczych PKO BP, PLL LOT, Polbanku EFG. Jednak z branżą zbrojeniową Siemiątkowski nigdy nie miał do czynienia. Od paru lat ma wpływ na jeden z największych podmiotów, jakie działają na tym rynku. Osoba Siemiątkowskiego w roli szefa Rady Nadzorczej PGZ wydaje się dziwna jeszcze z innego powodu. Siemiątkowski od dawna był związany ze środowiskiem PO. Trudno uwierzyć, że Macierewicz może mieć do niego zaufanie. A to, jak minister podkreślał w przypadku Misiewicza, ma dla niego kluczowe znaczenie. Trudno także być przekonanym, że Macierewicz odstąpił w tym wypadku od zastosowania politycznego klucza przy obsadzie tak ważnej funkcji dla polskiej zbrojeniówki. Być może w grę wchodzą zupełnie inne czynniki. Jednym z nich było zapewne to, że Siemiątkowski z łatwością zaaprobował kandydaturę Arkadiusza Siwko na nowego prezesa zarządu PGZ. Siwko to były bliski współpracownik Macierewicza, wsparty przez szefa rady nadzorczej mianowanej przez poprzedni układ polityczny, mógł tylko wzmocnić swój wizerunek menedżera mającego niezbędne kompetencje, aby kierować PGZ.

Z drugiej strony być może jest tak, że rolą Misiewicza – nowego członka rady nadzorczej będzie wykonywanie zadań „komisarza politycznego” wobec jej prezesa i innych członków. W Radzie Nadzorczej PGZ znalazła się obok Misiewicza inna kandydatura, która również może zastanawiać. To zaledwie 30-letnia mecenas Konstancja Maria Puławska, córka znanego warszawskiego adwokata, obrońcy m.in. dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego w głośnym do niedawna procesie z udziałem Bronisława Komorowskiego. Puławska jest co prawda prawnikiem, jednak z racji młodego wieku nie dysponuje zbyt wielkim doświadczeniem zawodowym czy też życiowym. Podobnie jak Misiewicz, wcześniej nie zasiadała w żadnych radach nadzorczych. Trudno zrozumieć, co tak naprawdę przemawiało za tym, aby znalazła się w radzie giganta naszego przemysłu zbrojeniowego, z którym nigdy w życiu nie miała nic wspólnego.

Przypomnijmy jeszcze raz – PGZ to największy podmiot na naszym rynku zbrojeniowym i jeden z większych, jakie działają w całej Europie. Zasiadanie w radzie nadzorczej jest chyba zbyt wysoko postawioną poprzeczką dla początkującego prawnika.

Podobne sytuacje jak w PGZ, możemy zastać w radach nadzorczych innych spółek Skarbu Państwa. W marcu 2016 r. członkiem rady nadzorczej firmy Energa Operator – spółce córce gdańskiej Energi – grupy kapitałowej, która jest największym operatorem systemu dystrybucyjnego pod względem wolumenu dostarczanej energii, została niejaka Violetta Mackiewicz-Sasiak, która wcześniej kierowała kołem PiS w Redzie i Klubem „Gazety Polskiej” w Wejherowie. Pani Violetta zawodowo pracowała wcześniej jako pielęgniarka w jednym z domów pomocy społecznej. Ona również nie posiada zarówno wyższego wykształcenia, jak i egzaminu do rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa. O jej doświadczeniu w zasiadaniu w radach nadzorczych nie warto już nawet wspominać. Takich wypadków w radach nadzorczych innych państwowych spółek energetycznych możemy spotkać znacznie więcej. Dotyczy to w szczególności spółek wchodzących w skład Grupy Kapitałowej PGE Polska Grupa Energetyczna S.A., gdzie Skarb Państwa posiada blisko 60 proc, akcji. Grupa Kapitałowa PGE jest dzisiaj największym potentatem na polskim rynku energetycznym. Wśród nowych członków rad nadzorczych spółek wchodzących w skład grupy nadal możemy znaleźć ludzi, niemających żadnych kwalifikacji, aby tam się normalnie znaleźć. Nie tylko nie mają odpowiedniego wykształcenia, doświadczenia, ale i nierzadko cała ich dotychczasowa droga życiowa przeczy temu, że powinni się tam właśnie znaleźć. Chyba dlatego tak skrupulatnie ukrywają swoje życiorysy i starają się unikać kontaktów z mediami, które mogłyby postawić pod znakiem zapytania ich kwalifikacje. Jeśli już do tego dojdzie, jak stało się to w wypadku Misiewicza, nie mają wyjścia i zazwyczaj podnoszą swoje polityczne zasługi, pomijając milczeniem sprawę faktycznych kwalifikacji do zasiadania w radach nadzorczych.

W bardzo wielu wypadkach o tym, kto trafia do rady nadzorczej danej spółki Skarbu Państwa, decyduje wyłącznie członkostwo w PiS lub prywatna znajomość z ważną osobą z kręgów partyjnych. W radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa możemy zatem znaleźć koleżanki i kolegów ze szkoły, studiów, zespołu muzycznego, wreszcie osoby powiązane rodzinnie. Przykładem tego zjawiska może być sam minister skarbu Dawid Jackiewicz, który od wielu lat przyjaźni się z byłym rzecznikiem PiS Adamem Hofmanem, wyrzuconym przez Jarosława Kaczyńskiego z partii po wybuchu tzw. afery madryckiej (czyli naciąganego rozliczania zagranicznych delegacji w kancelarii Sejmu).

To dzięki tej znajomości wielu kolegów Hofmana znalazło się w radach nadzorczych (a także w zarządach) państwowych spółek. Przykładem może być były sublokator Hoffmana z akademika i świadek na jego ślubie Robert Pietryszyn, który został przed Wigilią ubiegłego roku członkiem rady nadzorczej naszego miedziowego giganta – KGHM. Krzysztof Radomski – prawnik, który bronił Adama Hofmana w sporze ze sztabem prezydenta Bronisława Komorowskiego, trafił do rad nadzorczych Totalizatora Sportowego i spółki Europol Gaz. Relacje Jackiewicza z Hofmanem są na tyle bliskie, że w środowisku partyjnym PiS mówi się dzisiaj o Hofmanie, iż stał się głównym kadrowym „dobrej zmiany” w państwowych spółkach.

Minister skarbu Dawid Jackiewicz ulokował w spółkach Skarbu Państwa także wielu innych swoich kolegów. Dotyczyło to zwłaszcza ludzi związanych z Dolnośląskim Instytutem Spraw Energetycznych (DISE) we Wrocławiu, którzy bardzo szybko zostali uznani przez ministra za wybitnych ekspertów od polskiej energetyki. Nie jest to specjalnie dziwne, skoro z działaczami DISE zna się od lat. Piotr Paszko, wiceprezes Instytutu został członkiem Rady nadzorczej PZU. Do rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa trafili także inni działacze instytutu: Mateusz Gramza został członkiem Rady Nadzorczej PGE, Remigiusz Nowakowski (wiceszef rady programowej instytutu) został członkiem Rady Nadzorczej Orlenu. Pozostali członkowie DISE wybrali zarządy i inne eksponowane funkcje w spółkach energetycznych z udziałem Skarbu Państwa.

Polityczny łup

Nie od dzisiaj wiadomo, że spółki Skarbu Państwa są największym politycznym łupem dla partii, które przejmują w Polsce władzę. Spółek z udziałem Skarbu Państwa jest w naszym kraju 509, co daje ponad około półtora tysiąca posad w samych radach nadzorczych. Do tego, jak wiadomo, dochodzą jeszcze wybierane przez rady nadzorcze zarządy ze stanowiskami prezesów i wiceprezesów, którzy z kolei powołują swoich doradców, dyrektorów, kierowników, naczelników. Tak naprawdę łącznie to kilka tysięcy posad, które można obsadzić w Polsce po wygranych wyborach parlamentarnych. Robiła to każda partia, która wygrywała wybory i przejmowała władzę w naszym państwie. Gdy jesienią 2007 r. władzę przejęła PO, Donald Tusk obiecywał zakończenie tego procederu. Jak mogliśmy się przekonać, deklaracja Tuska pozostała frazesem. Podobnie było w wypadku koalicjanta PO – PSL. Jak pamiętamy po ujawnieniu tzw. taśm z nagraniami polityków, PSL zapowiadał rozpoczęcie publicznej debaty nad projektem ustawy o nadzorze właścicielskim ze strony Skarbu Państwa, co miało znacząco ograniczyć skalę upartyjnienia władz państwowych spółek, utrzymywanych z pieniędzy podatników. Jednak i w tym wypadku były to deklaracje, które nie przyniosły żadnych realnych działań. Jak się okazuje, traktowanie spółek Skarbu Państwa jako politycznego łupu nie jest również obce PiS. Już w chwili konstytuowania się rządu Beaty Szydło w PiS istniało spore poruszenie związane z perspektywami, jakie zaczęły się wówczas otwierać. Te możliwości to przede wszystkim lukratywne posady w radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa. Siłą rzeczy PiS dość szybko weszło w buty swoich poprzedników, mianując swoich ludzi do rad nadzorczych państwowych spółek. Już w pierwszych tygodniach rządów z partyjnej nominacji partii w radach nadzorczych znalazła się blisko setka „swoich ludzi”. Problem tylko w tym, że „jest tak, jak było”. Nadal spora część nominowanych w ostatnich miesiącach członków rad nadzorczych nie spełnia wymaganych kryteriów, czasami nawet minimalnych. Niesprawny system zaś wydaje się po raz kolejny zakonserwowany. Zmian można było dokonać tylko zanim wprowadziło się do struktur swoich ludzi. Pisał o tym prof. Milton Friedman, jeden z najwybitniejszych ekonomistów XX wieku, przestrzegając, że władza polityczna, która bierze stołki, traci impet potrzebny do zmian, bo jej nominaci blatują się z systemem.

Utrwalenie patologicznego systemu dziwi tym bardziej, że PiS szedł po władzę deklarując naprawę państwa i obowiązujących w nim procedur. Niewątpliwie obsadzanie rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa daje dowód kontynuacji starej polityki. A przecież teoretycznie wystarczyłoby kierować się zapisami obowiązujących aktów prawnych, które nakładają określone wymogi formalne dla kandydatów do rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa. Są nimi przede wszystkim posiadanie uprawnień do zasiadania w radach nadzorczych, zdobytych w wyniku zdania z wynikiem pozytywnym egzaminu dla kandydatów na członków rad nadzorczych, o którym mówi ustawa o komercjalizacji i prywatyzacji z dnia 30 sierpnia 1996 r. Mogą oczywiście zasiadać w nich osoby, które nie mają wspomnianego egzaminu, bo zwalniają ich z niego inne posiadane przez nich uprawnienia. Sytuację tę jasno określa jednak rozporządzenie Rady Ministrów z dnia 7 września 2004 r. w sprawie szkoleń i egzaminów dla kandydatów na członków rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa. Egzaminu takiego nie wymaga się więc w przypadku posiadania przez kandydata do rady nadzorczej stopnia naukowego doktora nauk ekonomicznych lub nauk prawnych albo posiadania wpisu na listę radców prawnych, adwokatów, biegłych rewidentów lub doradców inwestycyjnych. Jednak w przepisach jest jeszcze jedna furtka dla partyjnych nominatów. Okazuje się, że wymogu posiadania zdanego z wynikiem pozytywnym egzaminu do rad nadzorczych nie muszą spełniać ci, którzy „aplikują” do rad nadzorczych spółek zależnych od firm z większościowym udziałem Skarbu Państwa. Dlatego właśnie w tych spółkach, w organach ich nadzoru, zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa, mogą zasiadać osoby nieposiadające zdanego egzaminu. Tak też tłumaczył się Bartłomiej Misiewicz indagowany przez dziennikarzy. Wspomniane uregulowanie powoduje jednak, że w radach nadzorczych takich spółek może znaleźć się w zasadzie każdy. I niewątpliwie jest to chore rozwiązanie, którego PiS, jak widać, nie zamierza zmieniać, bo również z niego korzysta, jak tylko może. Tymczasem Skarb Państwa winien być tym, o co powinniśmy szczególnie zadbać, powierzając to zadanie do realizacji ludziom najlepiej wykształconym i mającym wystarczająco bogate doświadczenia zawodowe. Szkoda, że jest to na razie jedynie politycznym marzeniem.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news