4 C
Warszawa
środa, 25 grudnia 2024

Przerwana tama

Tsunami protestów ulicznych

Świat niszczy tsunami protestów ulicznych, pękają tamy globalnego porządku. Pytanie, czy z narastającego chaosu wyłoni się nowy ład? Nas interesuje oczywiście kwestia, czy anarchia nadciągnie do Polski?

“Nikomu, kto na bieżąco usiłuje śledzić uliczne protesty, nie udaje się nadążyć za ich falą”. Tak „The Economist” podsumowuje tempo globalnych wydarzeń. Trudno się nie zgodzić, mamy bowiem do czynienia nie z lokalnymi „podtopieniami”, tylko z klęską powodzi zatapiającej całe regiony, a nawet kontynenty. Świat ogarnęły masowe protesty antyrządowe. W Hongkongu od kilku miesięcy na ulice wychodzą dwa miliony osób. W maleńkim Libanie (4 mln mieszkańców) przeciwko „otłuszczonej władzy” demonstruje 1,5 mln obywateli. Nawet w Rosji przydeptanej kagiebowskim butem Putina wspólna siła lokalnych demonstracji wyraża się liczbą 200 tys. protestujących.

Mało? Chyba nie, skoro bunty społeczne wybuchły na wszystkich kontynentach. Przecież wcześniej modę zadały północnoamerykańskie ruchy: herbaciany i „Occupy Wall Street”. Jedno jest pewne: obecna detonacja gniewu jest największą od czasu rewolucji końca lat 60. XX w. oraz „Wiosny Narodów” 1989 r. Dla porównania młodzieżowe protesty lat 60. były skierowane przeciwko konserwatywnym elitom blokującym drogi społecznego awansu. „Wiosna Narodów” zmiotła totalitarne reżimy komunistyczne. Ostał się tylko Pekin, który studencką rewolucję utopił we krwi.

Tymczasem dziś wydaje się, że każdy protest dotyczy czego innego. W Chile ludzie wyszli na ulice po podwyżce cen biletów do metra. W Libanie gniew wywołał podatek od bezpłatnych dotychczas komunikatorów, takich jak WhatsApp. Mieszkańcy Hongkongu nie chcą ustawy deportacyjnej do Chin, która łamie konstytucyjną zasadę: „Jedno państwo, dwa systemy”. Co wspólnego z tym mają brytyjskie demonstracje przeciwko brexitowi? Albo rewolucja ekologów z „Extinciton Rebel”, którzy wyprowadzili na ulice młodzież 60 metropolii świata? Z kolei farmerzy Niemiec mówią na ulicach głośne „nie” polityce proekologicznej, która utrudnia im produkcję żywności. Natomiast krwawe starcia w Iraku i Pakistanie są objawem niezgody na korupcję i polityczny klucz wyznaniowy. W tym samym czasie Katalonia demonstruje przeciwko surowym wyrokom więzienia dla działaczy ruchu na rzecz oddzielenia prowincji od Hiszpanii, a mieszkańcy Kaszmiru wyrażają gniew z powodu odebrania samorządności przez centralny rząd Indii. Zaniepokojeni socjologowie pracują nad już nad próbami wyjaśnienia wybuchowego fenomenu społecznego. Zgodnie z informacjami „The Guardian” powstały trzy główne teorie.

O co chodzi?
Pierwsza mówi o skutkach nierówności socjalnych i ekonomicznych. W jednym z filmów lat 50. XX w. młody i gniewny Marlon Brando buntuje się przeciwko rzeczywistości. Zapytany, przeciwko czemu walczy, odpowiada pytaniem: „A co ty posiadasz?”. Podobnego zdania jest Sheryl Connely, analityk Ford Motor Company, która corocznie publikuje badanie „Ford Trends Report” obejmujące prognozy rozwoju globalnej sytuacji, wpływającej na wyniki sprzedaży koncernu. „Żyjemy w interesujących czasach. Zmiana priorytetów, polityczne wstrząsy, a przede wszystkim ostre poczucie narastającej nierówności zburzyły obecne status quo, prowadząc do dezorientacji i polaryzacji społecznej. Na jednym biegunie znajdują się ci, którzy odczuwają niezadowolenie, rozczarowanie i niepewność. Oni chcą zmian. Drugi biegun stanowią ludzie zadowoleni z obecnej sytuacji, którzy robią wiele, aby przedłużyć swój dobrobyt” – analizuje Connely. Mówiąc prościej, według agencji Reuters, w posiadaniu 1 proc. mieszkańców naszej planety znalazł się majątek równy wszystkiemu, co posiada cała reszta ludzkiej populacji. Lub inaczej: co miesiąc majątek najbogatszych powiększa się o średnio o miliard dolarów, podczas gdy w tym samym czasie reszta ludzkości ubożeje o pół miliarda.

Trudno się dziwić, że do wybuchu społecznego niezadowolenia przyczyniły się w gruncie rzeczy błahe decyzje władz, które przelały czar goryczy, czyli nagromadzonych pretensji. Tak jak podatek na benzynę we Francji, który zainicjował Ruch żółtych kamizelek. W Brazylii iskrą zapłonu była decyzja prezydenta Brazylii o zmniejszeniu dofinansowania państwowych uniwersytetów o 30 proc., co wywołało uliczny sprzeciw studentów i nauczycieli akademickich. Teoria „przelanej czary” odnosi się również do innych regionów świata. Bagdadzka młodzież wyszła na ulice pod hasłem walki z wyznaniowym parytetem. Zasada podziału stanowisk w administracji publicznej zakłada równy udział Arabów szyitów i sunnitów oraz Kurdów w kraju o większości szyickiej. Była to „ostatnia kropla”, ponieważ demonstranci wznoszą hasła ekonomicznej równości i socjalnej sprawiedliwości. Po latach wojennej zawieruchy Irak ponownie zajmuje w OPEC drugie miejsce pod względem wydobycia ropy naftowej. Tymczasem bezrobocie wśród młodzieży sięga 25 proc. Tym samym z gospodarką łączy się ściśle demografia. Na czele dzisiejszego buntu stanęło młode pokolenie, bo zgodnie z danymi „The Economist” średnia wieku globalnej populacji nie przewyższa 30 lat, a jedna trzecia z nas nie przekroczyła 23 lat. Dlatego historyk Niall Ferguson snuje paralelę do wydarzeń 1968 r., twierdząc, że wówczas i obecnie detonatorem buntów jest „nadmiar dobrze wyedukowanej młodzieży”.

Co do teorii spiskowych, jej zwolennikami są głównie władze, kompletnie zaskoczone wybuchem obywatelskiego gniewu. Ministerstwo spraw zagranicznych Chin o podburzanie Hongkongu oskarżyło USA. Podobnie jak populistyczne dyktatury Wenezueli i Boliwii. Jednak już rządy Ekwadoru i Hondurasu wskazują jako głównego podżegacza komunistyczną Kubę. Z kolei media rosyjskie (ale także prawicowe portale w UE) widzą we wszystkim rękę neoliberałów z Waszyngtonu. Politolog Władimir Prochwatiłow z kremlowskiego think tanku „Fundacja Kultury Strategicznej” mówi: „Uliczne powstania przeciwko korupcji, autorytaryzmom i nierównościom socjalnym to w istocie chytry plan liberałów. Media w rodzaju CNN, BBC i Deutsche Welle swoimi relacjami podgrzewają i eksportują protesty do kolejnych państw”. Za mediami stoją zaś pieniądze i struktury zachodnich ośrodków strategicznych, na czele z „Centrum Nowego Bezpieczeństwa Amerykańskiego” (CNAS), w którym „swego czasu ciepłą posadkę uwiła sobie” Victoria Nuland. To dyplomatka Białego Domu epoki Baracka Obamy oskarżana o organizację krwawych wydarzeń kijowskiego Majdanu. Na kolejnych miejscach na liście winnych znalazła się „Open Society Fundations” George’a Sorosa, „Open Russia” Michaiła Chodorkowskiego oraz „Marshall Found”. Koronnym dowodem w sprawie jest chronologia. 1 października, w dniu 70. rocznicy komunistycznych Chin, z nową siłą rozgorzały starcia na ulicach Hongkongu. W tym samym miesiącu „wybuchła” Ameryka Południowa oraz Północna Afryka i Bliski Wschód. Równie nieprzypadkowo symbolem fali protestów stała się maska filmowego Jockera.
„Wśród demonstrantów całego świata wyróżniają się surowe, białe twarze i wyraziste uśmiechy Jockerów”, wskazuje rosyjski analityk. Telewizja France 24 twierdzi, że: „wizerunek filmowego bohatera nieodłącznie kojarzy się z falą globalnego buntu”. Zwolenników „ingerencji zewnętrznych sił” najbardziej przekonuje strategia protestujących.

Wysłuchajcie nas!
Kolejnym wspólnym mianownikiem bieżących wydarzeń jest płynne przejście buntowników od haseł ekonomicznych do politycznych oraz brak liderów protestów. A to zdaniem rosyjskich i chińskich komentatorów wskazuje na zastosowanie hybrydowego ataku „sieciowych rojów”. Faktycznie, jak mówi ekspert CNAS, Lauren Fish, roje to formy biologicznej samoorganizacji, zdolnej do realizacji złożonych zadań bez jakiegokolwiek planowania, kontroli, a nawet komunikacji między poszczególnymi jednostkami. Taką umiejętnością dysponują w przyrodzie na przykład termity. Strategię owadów przejęli protestujący.
„Pozwala na samoorganizację grup funkcjonujących niezależnie od siebie, ale zgodnie ze ściśle wyznaczonymi zadaniami: odnaleźć cel, skoncentrować siły, zaatakować i rozproszyć się”, analizuje Fish, dodając, że strategia pozwala szybko dostosować się do zmiennej sytuacji i zachować wysoką mobilność protestów. Głównie dzięki sieciom społecznościowym i komunikatorom. Tyle że zdaniem BBC jest to reakcja na represyjne działania państwa. Zaskoczenie władz sprawiło, że policja działa z niezwykłą brutalnością. Przykładem jest Moskwa. Podczas letnich demonstracji w obronie konstytucyjnych praw wyborczych, uczestnicy protestów byli brutalnie bici i zatrzymywani według ściśle określonego planu. „OMON wdzierał się klinami w nasze szeregi, dzieląc nas na mniejsze grupy, następnie otaczał i odcinał drogę odwrotu. Jedyne przejście wiodło do drzwi policyjnej „suki” – mówi deputowana municypalnego samorządu. Zdjęcie zalanej krwią Aleksandry Paruszyny obiegło światowe media. Identycznego zdania są demonstranci z Hongkongu. Jeden z przywódców protestów Joshua Wong powiedział: „Brutalność policji weszła na nowy poziom. Starcia trwały od pierwszego dnia, ale ostatnio zbrojne oddziały zagnały nas do metra, gdzie rozstrzeliwały z bliskiego dystansu gumowymi pociskami broni palnej”. Wong dodaje, że był to odwet za zajęcie międzynarodowego portu lotniczego i sparaliżowanie jego pracy przez demonstrantów.

Tymczasem z punktu widzenia władz sytuacja wygląda inaczej. Sekretarz prasowy Kremla Dmitrij Pieskow nazywa działania policji „w pełni adekwatnymi do sytuacji, a zatem usprawiedliwionymi”. Czy ma rację? Protestujący zablokowali siedziby centralnej komisji wyborczej, a po fali aresztowań także budynki sądu i prokuratury. Na całym świecie zbuntowani uderzają we wrażliwą infrastrukturę miejską lub zgoła państwową. Blokują węzły komunikacji takie jak autostrady (Francja), mosty (Bagdad), lotniska (Barcelona) czy metro (Santiago). Władze Chile oskarżyły zbuntowanych o wyrządzenie strat gospodarczych sięgających milionów dolarów. Po zablokowaniu portu, przez który prowadzi strategiczny szlak importu żywności, rząd Iraku wycenił szkody na 6 mld dolarów. Natomiast demonstranci na całym świecie wołają zgodnym głosem: wysłuchajcie nas! „Poczucie gniewu, bezradności i rozpaczy już doprowadziło do samobójstw protestujących obywateli Hongkongu”, mówi Tommy Cheung, prześladowany lider niedawnej rewolucji parasolek. Przywódca tegorocznych protestów Joshua Wong dodaje: „Młode pokolenie czuje się kompletnie bezsilne, a nasze emocje są rozpalone do białości. Jesteśmy rozgoryczeni naszym społeczeństwem, dlatego przygotowujemy się na śmierć”.

W podobnym tonie „Euronews” cytuje demonstranta z drugiego końca świata. Anonimowy uczestnik protestów w Libanie twierdzi: „Nie mamy jak żyć. Nie ma szkół, energii elektrycznej, a nawet dobrej wody. Rząd nie jest w stanie zaspokoić nawet egzystencjalnych potrzeb Libańczyków”. W tym miejscu warto odwołać się do znanego w Polsce autorytetu, ekonomisty Jeffreya Sachsa, który następująco definiuje wspólny mianownik protestów. „Wzrost ekonomiczny bez socjalnej sprawiedliwości i zrównoważonego rozwoju to recepta anarchii, ale nie dobrobytu”. Zdaniem byłego guru wolnego rynku, wina leży we wskaźnikach rozwoju ekonomicznego, które nie uwzględniają realnych nastrojów społecznych. „Może poziom PKB na głowę mieszkańca wyznacza średni dochód, ale nie mówi nic o faktycznej redystrybucji majątku narodowego ani o tym, jak ludzie oceniają sprawiedliwość lub jej brak. Poza zasięgiem makroekonomii znajduje się również poczucie finansowego bezpieczeństwa i mnóstwo innych czynników, tak kluczowych, jak poziom zaufania do władz”. A przecież to one najpoważniej wpływają na jakość życia, podsumowuje Sachs.
Jeśli przyjrzeć się tylko demonstracjom we Francji, Hongkongu i Chile, powinno ich w ogóle nie być. Wszystkie należą do OECD, organizacji skupiającej najbardziej rozwinięte państwa świata, zajmują wysokie miejsca w światowym rankingu gospodarczym, cechując się najwyższym poziomem PKB na głowę mieszkańca. Mimo tego wskaźniki nie uwzględniają na przykład sytuacji młodzieży cierpiącej bezrobocie i dlatego pozbawionej mieszkań. Co z tego, że średni dochód obywatela wynosi 40 tys. dolarów, gdy niedawno padł tam swoisty rekord. Miejsce parkingowe sprzedano w Hongkongu za milion dolarów, co dopiero powiedzieć o cenie metra kwadratowego studenckiego lokum?

Recepty
Ekonomista Andriej Mowczan z Centrum Carnegie mówi, że: „fala protestów uderzyła w globalne status quo z taką siłą, że światu grozi anarchia albo ze społecznych niepokojów wyłoni się nowy porządek”. Tylko jaki, pyta Mowczan? Może nie jest tak źle, choć dziennikarka Dafna Maor z izraelskiego „Haaretz” zastrzega, że „nowego ładu nie będzie dopóty, dopóki rządzący nie nauczą się znowu słuchać obywateli”. Identycznie myśli Jeffrey Sachs, mówiąc: „władze kompletnie oderwały się od własnych społeczeństw”. Deutsche Welle za najlepszy przykład uważa francuskiego prezydenta Emanuela Macrona. W przeszłości bankier, który stał się cudownym dzieckiem europejskiej lewicy oderwanej od elektoratu i liberałów pragnących ratować dotychczasowy ład. Wygrał, bo obiecał Francuzom reformy bez kosztów, a przecież bezbolesne zmiany nie istnieją. Został brutalnie obudzony przez żółte kamizelki, którym poza cofnięciem podwyżki paliw obiecał jedynie „bezprecedensowe debaty”. Dziś to za mało, co udowadnia zasięg i temperatura protestów.

Komentatorzy dzielą się na dwie grupy. Reprezentanci pierwszej uważają, że demonstranci „strzelają sobie w stopę”. Agencja Reuters informuje, że „zdaniem rynków finansowych, przy obecnym, bardzo skromnym wzroście gospodarczym fala protestów zagraża światowej gospodarce recesją”. Analityk Standard Chartered Bank Philippe Dauba-Pantanacce wskazuje: „Demonstracje wywołują niepewność wśród inwestorów, a to wpływa na zaufanie do rynków państw objętych falą społecznego niezadowolenia”. Z drugiej strony, australijski tytuł socjalistyczny „Red Flag” wystąpił z gniewną odezwą: „Od czterech dziesięcioleci kraj za krajem, cierpią na skutek neoliberalnej polityki, a dziś robotnikom oraz biedakom przychodzi płacić koszty systemowego kryzysu”. Z kolei ekolodzy z „Extinction Rebel” zablokowali Londyn w „Buncie Umierających” pod hasłem: „Na martwej planecie trudno o nowe miejsca pracy”.
Czy wobec tego wyjściem jest recepta filozofa Tomasa Piketty’ego, który proponuje „drastyczne podwyżki opodatkowania najbogatszych, co zakończy problem socjalnej nierówności i niesprawiedliwej redystrybucji dochodów”? A może wprowadzenie warunkowej własności w ramach socjalistycznej federacji, w którą przekształci się Unia Europejska? Nie bez przyczyny Piketty pracuje nad „pokonaniem kapitalizmu”. Tyle że, jak komentuje Centrum Carnegie, „to jak powtórka z Marksa i Lenina, których teorie świat już poznał”.

Z interesującą koncepcją wystąpiło BBC. Jeśli politycy nie słuchają wyborców pora, aby ster władzy przejął biznes, który dogada się ze społeczeństwem na podstawie bodźców ekonomicznych. Lub raczej osiągnie obopólny kompromis, na co wskazuje przebieg dialogu z ekologami. Wielka Brytania przoduje wprawdzie w ochronie klimatu i środowiska, ale zablokowanie londyńskiego City to inna sprawa. Tak powstała „Climate Action+100” grupująca trzy setki firm ubezpieczeniowych, funduszy kapitałowych i emerytalnych zarządzających 33 mld dolarów. Wszystkie zobowiązały się do inwestowania w proekologiczne przedsięwzięcia, a to już wpływa na biznes warty 6 bln dolarów.
Z kolei Moskwa i Pekin widzą problem globalnego buntu przez swój pryzmat. Jak donosi „China South Morning”, jedyną gwarancją przywrócenia społecznego porządku jest silna władza. W chińskim wariancie najbardziej skutecznym instrumentem oddziaływania na zbuntowaną młodzież jest patriotyczna indoktrynacja. Najwyraźniej Kreml postawił na tego samego konia.

A co z Polską? Można powiedzieć krótko. Globalna fala równie dobrze mogła dotrzeć do nas, gdyby nadal rządziła Platforma Obywatelska. Rząd Donalda Tuska był zakochany w makroekonomii. Ogłosił Polskę „zieloną wyspą wzrostu gospodarczego na falach światowego kryzysu”, a wszystkim Polakom żyło się dostatnio. Tylko nie wiadomo, dlaczego PO przegrała wybory, a Grzegorz Schetyna nadal nie rozumie z jakiego powodu. Dlatego jego partia powiela ten błąd, ignorując obywateli, co skutkuje w kolejnych aktach głosowania. Co nie znaczy, że tsunami społecznego gniewu nie nadejdzie w najbliższej przyszłości. Jak wskazują liczne aferki i grube afery, politycy oraz działacze Prawa i Sprawiedliwości bardzo dbają o siebie. Gdy szala korzyści własnych przeważy politykę prospołeczną, na polskich ulicach pojawią się miliony obywateli oburzonych pustymi obietnicami wyborczymi, a jeszcze bardziej wkurzonych brakiem wsłuchiwania się władzy w głos narodu. Wtedy nie będziemy mieli nadwiślańskiego Budapesztu, tylko skrzyżowanie Paryża z Hongkongiem i Bagdadem. Uwaga, historia lubi się powtarzać.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news