3.6 C
Warszawa
poniedziałek, 23 grudnia 2024

W co gra Biden? Prowokacje demokratów

Joe Biden deklaruje, że zrobi wszystko, aby przywrócić Ameryce jedność. Rzeczywistość ma się nijak do prezydenckich frazesów. Celem demokratów, o czym świadczą liczne prowokacje, jest wzmocnienie podziałów do stopnia uniemożliwiającego spokój społeczny. Taki jest plan skorumpowanego establishmentu budującego oligarchiczny układ z wielkim biznesem.

„Po raz kolejny przekonaliśmy się, jak cenna, a zarazem delikatna jest demokracja. A jednak, drodzy przyjaciele, demokracja zwyciężyła”. Tak rozpoczął swoje inauguracyjne przemówienie Joe Biden.
Partytura Bidena
Po negatywnej ocenie dokonań prezydentury Donalda Trumpa, bo wskazywanie palcem winnego stanowiło oś narracji, z ust Bidena popłynęły obietnice naprawy całego zła minionych czterech lat.
Wśród nich poczesne miejsce zajęła deklaracja zasypania podziałów. Reprezentant Partii Demokratycznej w Białym Domu nazwał się prezydentem wszystkich Amerykanów.
„W ten styczniowy dzień z całej duszy dążę do tego, aby zjednoczyć Amerykę, zjednoczyć społeczeństwo, zjednoczyć naród. Proszę o poparcie każdego Amerykanina”. Joe Biden wezwał także obywateli: „Zacznijmy wszystko od nowa” oraz, co kluczowe: „Zacznijmy się nawzajem słuchać. Słyszeć, dostrzegać, szanować. Polityka nie powinna być płomieniem niszczącym wszystko na swojej drodze. Żadna różnica zdań nie powinna być przyczyną wojny na wyniszczenie”.
Fragment, którego z nadzieją słuchali Amerykanie, prezydent zakończył jednak freudowską pomyłką: „Powinniśmy odrzucić kulturę, która nagina lub zgoła fabrykuje rzeczywistość”. To bodaj najbardziej cyniczne zdanie w całym przemówieniu Bidena.
Dlaczego prezydent zdecydował się na taką retorykę, doskonale wiedząc, że będzie z niej rozliczany? Nie za cztery lata, tylko każdego dnia sprawowania urzędu. W każdym razie zegar odpowiedzialności zaczął tykać i, jak pokazuje praktyka, jego kuranty wyraźnie grają nuty fałszu lub, mówiąc delikatniej, szczere serce Bidena nie jest otwarte na zbyt wielu Amerykanów.
Zacznijmy od decyzji kongresmenów i senatorów Partii Demokratycznej, którzy wykorzystując nie-znaczną większość w Kongresie, stawiają Donalda Trumpa w stan oskarżenia.
Kuriozalność impeachmentu wynika po pierwsze z faktu, że przestał być prezydentem, a zarzuty można stawiać urzędującej głowie państwa. Tak postąpiono z Richardem Nixonem, który na skutek oskarżeń podał się do dymisji, przerywając całkiem udaną kadencję.
Po drugie, demokraci nie zważają na polityczną, społeczną, a nawet ekonomiczną cenę swojej awantury. Republikanie ostrzegają: kiedy w 2023 r. odzyskamy większość w wyborach uzupełniających, postawimy w stan oskarżenia byłych prezydentów-demokratów. Kogo mają na myśli? Zapewne Baracka Obamę.
Ostrzegają również eksperci. Próba impeachmentu Trumpa nie tylko wywoła giełdowe perturbacje, negatywnie wpływając na wskaźniki kapitalizacji. Przede wszystkim podważy zaufanie Amerykanów do ogłaszanego z medialnym hukiem „programu naprawczego” gospodarki. Oczywiście po „złoczyńcy” Trumpie, który wywindował PKB na poziom niewidziany od czasów Ronalda Regana.
Zemsta jest słodka? Tak, ale jak mówi przysłowie, tylko na zimno. Przecież polityka to w istocie gra interesów, a wiec wymaga chłodnej kalkulacji szachisty. Czy demokraci strzelą sobie w stopę? Dobrze wiedzą, że oprócz wymienionych okoliczności stan oskarżenia wywoła ponowną, być może jeszcze silniejszą niż styczniowa falę oburzenia 75 mln Amerykanów, którzy w głosowaniu wskazali Donalda Trumpa.
Jednak szereg faktów i wydarzeń świadczy o tym, że nie ma mowy o emocjonalnej reakcji demokratycznych senatorów i kongresmenów wystraszonych niespodziewaną wizytą dołów społecznych na Kapitolu. To realizowana z premedytacją strategia wzmacniania podziałów i kopania rowu wrogości miedzy Amerykanami, tak głębokiego, że nie do zasypania.
Jak inaczej można ocenić masowe już represje (szykany to zbyt łagodne określenie), które w toku polowania na czarownice sypią się na obrońców amerykańskiej wolności? Impeachment jest ukoronowaniem wielkiej operacji piętnowania. To zarazem hasło inicjujące pacyfikację wszystkich myślących inaczej niż Hillary Clinton, Kamala Harris i Barack Obama. Przecież wiadomo powszechnie, że Joe Biden jest tylko figurantem, a za sznurki w Białym Domu pociąga zupełnie kto inny.
I tak po demonstracji na Kapitolu FBI i prokuratura wszczęły 123 sprawy karne. Niby niewiele wobec setek tysięcy uczestników marszu wyborczej niezgody, tyle że to wystarczyło do uruchomienia masowej akcji wyrzucania ludzi z pokładów samolotów, a co gorsza z pracy.
Banki szykanują właścicieli firm sympatyzujących z ustępującym prezydentem. Biznes jest szantażowany, aby nie zatrudniał byłych pracowników administracji Trumpa, a to dziesiątki tysięcy osób. Weryfikacją „ideologicznej lojalności” objęto armię, gwardię narodową i służby specjalne.
Przecież takie formy otwartej dyskryminacji za poglądy polityczne eksplodowały jeszcze do dnia prezydenckiego zaprzysiężenia Bidena. Jakiego wymiaru nabiorą, gdy „komisarze polityczni” demokratów „przejadą się kadrowo” po powierzonych im departamentach rządowych? Z pewnością fala ostracyzmu zmiecie dotychczasową administrację federalną.
Co ciekawe, Biden z ustami pełnymi frazesów nie zapomniał o gestach symbolicznych, stojących w ostrej sprzeczności z inauguracyjnymi deklaracjami zasypywania podziałów i narodowej zgody.
Nowy prezydent usunął z Białego Domu popiersie Winstona Churchilla. Ozdobił Gabinet Owalny, a więc operacyjne centrum władzy, podobiznami aktywistów BLM. Trudno o wyraźniejszy symbol dzielący Amerykę po fali lewackiej przemocy i rabunku.
Kto odśpiewał hymn podczas uroczystości prezydenckiej inauguracji? Lady Gaga. Każdy ma prawo do ulubionych wykonawców, jednak Biden nie jest osobą prywatną. Symbolikę podziałów z premedytacją dostrzeżono nawet w Europie. W dalekiej Finlandii gest prezydenta skomentowała gazeta „Helsingin Sanomat”.
„Usłyszawszy orędzie pojednania Amerykanie mogą krzyknąć: Hurra, jesteśmy za! Jeśli jednak Biden chce być prezydentem całego narodu, nie powinien drażnić patriotyzmu”. Chodzi o tak drogie sercu symbole jak flaga i hymn, które dla Amerykanów mają znaczenie szczególne, integrując w najtrudniejszych momentach historii. Tymczasem Lady Gaga jest nie tylko otwartą sympatyczką demokratów i ich „postępowej ideologii”, ale aktywistką kampanii wyborczej Joego Bidena.
Być może zaszczyt odśpiewania hymnu był przysługą za przysługę i formą wdzięczności za polityczne zaangażowanie artystki. Jednak został fatalnie odebrany przez zwolenników tradycji. Mówiąc dosłownie, uznali, że to kolejny akt dyskryminacji i kpina ze świętości.
Lecz najważniejszym jest pytanie, kto dał sygnał ataku na pluralizm światopoglądowy i prawo do wartości odmiennych od jedynie słusznych, czyli wskazanych przez liberałów i lewicę, zwanych umownie Partią Demokratyczną.
Dyrygenci
„Potrzebujemy impeachmentu Donalda Trumpa. Ale nawet on nie uratuje Ameryki przed supremacją białej rasy”. Kto jest autorem histerycznego alarmu? To Hillary Clinton we własnej osobie. Mowa nienawiści jest podstawą realizowanego właśnie planu, któremu służą prowokacje demokratów. Zajadła przeciwniczka ustępującego prezydenta głosi poglądy rodem z teorii spiskowej, którymi nakręca spiralę nienawiści. Uważa, że uczestnicy styczniowej demonstracji weszli na Kapitol po to, by wymordować Bogu ducha winnych demokratycznych kongresmenów.
Jednak kiedy spojrzy się na motywy demonstrantów, sprawa przedstawia się w zupełnie innym świetle. „Nie niszczyłam żadnego mienia federalnego”, napisała w sieci jedna z protestujących. Dodała jednak: „Trzeba się buntować, jeśli tyrania staje się prawem”.
Z kolei brytyjski dziennik „The Spectator” cytuje słowa nagrane przez kamery ochrony Kapitolu: „Nie niszczcie niczego. To jest nasza siedziba i nie zamierzamy jej unicestwić”.
Akty przemocy wobec demokratów, którzy wraz z przedzielonymi ochroniarzami zabarykadowali się w gabinetach, polegały na wymianie zdań. Tak zwany elektorat raczył im przypomnieć: „Przybyliśmy podrażnić niedźwiedzia w jego legowisku. Przeciw wam jest 80 mln Amerykanów. Chcecie wojny domowej?”.
Co w tym czasie robili przerażeni wybrańcy narodu? Z ich własnych wspomnień wynika, że przez telefony uzgadniali postawienie Trumpa w stan oskarżenia.
Strach przed konfrontacją z prawdziwą Ameryką musiał wywołać u nich lęk tak wielki, że kryjąc się za pustymi obietnicami Bidena postanowili wykorzystać protest do zniszczenia połowy społeczeństwa. Taki pomysł nie narodził się pod wpływem chwili ani tym bardziej ataku paniki, choć wizyta wyborców na Kapitolu musiała być dla nietykalnych elit prawdziwym wstrząsem.
To starannie opracowana strategia, która składa się z dwóch części. Pierwszą jest zastraszenie, a jej elementem są represje. Na przykład popularna kablówka MSNBC, w której pokaźny pakiet udziałów miał do niedawna Microsoft, ogłosiła ustami swojego komentatora:
„Niech cały świat biznesowy się dowie. Jeśli weźmiesz sobie za partnera któregoś z sympatyków Trumpa, magazyn »Forbes« ogłosi, że wszystko, co mówicie o kondycji waszego przedsiębiorstwa, jest kłamstwem”. Publiczny szantaż?
Co powiedzieć o nawoływaniach na łamach „The Washington Post”, aby przeciwników politycznych nowej władzy uznać za terrorystów? Samego Trumpa powinno się traktować jak bin Ladena.
Natomiast proprezydencki ruch społeczny „Przywróćmy Ameryce Wielkość” należy koniecznie zdelegalizować.
Słowem trzy proste posunięcia: izolować Trumpa, skompromitować jego zwolenników, czyli połowę Ameryki, wreszcie zmusić ich, aby wyrzekli się Trumpa, czyli własnych poglądów. Szach i mat pod nazwą zgilotynowania opozycji. To słowo coraz modniejsze w liberalnych mediach.
Wszystkich przebił jednak znawca sekt Steven Hassan, który w studiu CNN powiedział: „Jedyną różnicą pomiędzy ISIS i zwolennikami Trumpa jest biały kolor skóry ostatnich”. Przecież to czystej wody rasizm i poniżanie z powodu nienawiści etnicznej, kulturowej i religijnej.
Może tak: „Obowiązkiem FBI jest pociągnięcie do odpowiedzialności wszystkich buntowników. Od młodych chłopców, po ostatnią babcię, która nie wchodząc do Kapitolu robiła sobie na jego tle selfie”. To z kolei głos portalu „The Atlantic”, który jednak powątpiewa w skuteczność antyterrorystycznej rozprawy z konserwatywną Ameryką.
Furorę robi termin „przeprogramowanie” i na tym zasadza się druga część prowokacji demokratów. Zaszczuci, skompromitowani i wykluczeni z życia wyborcy Trumpa będą przecież podatniejsi na pokusę rezygnacji ze swoich zasad, światopoglądu i wartości.
Uczyńmy z nich oportunistów, zaproponujmy tożsamościową amnezję, przecież to wykonalne zada-nie, proponuje dziennikarz „The Atlantic” Graeme Wood. Dodaje logicznie, że trudno uznać za terrorystów 75 mln obywateli, a jeszcze trudniej przeprowadzić przeciwko nim operację antyterrorystyczną.
Wystarczy, że w Waszyngtonie stacjonuje 25 tys. sprawdzonych ideologicznie żołnierzy Gwardii Narodowej. Jak komentuje telewizja Fox News, w ten sposób demokraci pokazują całej Ameryce: To my trzymamy władzę.
Kiedy już zakończy się operacja „przeprogramowania”, kontynuuje Wood, „żaden z milionów Amerykanów nie będzie pamiętał, że popierał Trumpa”. Jest tylko jeden problem, aby pozbawiać ludzi poglądów, nie wystarczą represje i pokazy siły. Potrzebne są cenzura oraz indoktrynacja. Tymi zajmie się Big Tech, jak w USA nazywa się platformy sieciowej komunikacji.
Zgniła Ameryka
„Połączenie zaskorupiałych poglądów politycznych i poczucia nietykalności polityków stanowi barierę nie do pokonania w reformowaniu amerykańskiego systemu władzy”. Tak w 2014 r., a więc w czasie drugiej kadencji demokraty Baracka Obamy mówił piewca liberalizmu Francis Fukuyama.
Dziś na łamach „Foreign Affaires” dodaje: „W 2016 r. wybierając Donalda Trumpa wyborcy mieli nadzieję, że wstrząsną trwającym latami »układem«. Prezydentura Bidena pozbawia jednak złudzeń, że coś się zmieni”. Fukuyama wyraźnie nie darzy Trumpa sympatią, ale przynajmniej podstawą jego oceny „są zawiedzione nadzieje reform”, a nie pomówienia Clinton o terroryzm rasizm, szowinizm, etc.
Niezwykle trafna jest za to przyczyna niepowodzenia Trumpa. „Rząd Stanów Zjednoczonych nadal jest zakładnikiem wpływowych grup elit, które deformują politykę państwa, wykorzystując ją w swoich interesach, niszcząc prawomocność władzy w oczach obywateli”.
Mówiąc prościej, dla liberałów i lewicy, która w osobie Bidena zawłaszczyła Biały Dom, elita jest równoznaczna z korporacjami i grupami politycznymi czerpiącymi zyski z globalizacji. To oni są prawdziwymi dyrygentami „kulturalnej rewolucji tożsamościowej”.
Kim są? Na przykład miliarderami z Wall Street i spekulantami rynków finansowych. Przede wszystkim jądrem takich elit są właściciele rządzący sektorem Big Tech, mediów oraz wykładowcy akademiccy i uniwersytety.
Razem forsują świecką ideologię, która chce zniszczyć chrześcijańskie i konserwatywne wartości Ameryki. Metodą jest polaryzacja, czyli sztuczny podział społeczeństwa na dwa wrogie plemiona, zaś instrumentem sieciowe platformy, które dokonały udanego zamachu stanu. To spisek, który pozbawił władzy nie tylko Trumpa, ale rząd USA.
Skoncentrowanie dyskusji publicznej, którego dokonała FATGA (Facebook, Apple, Twitter, Google, Amazon), na problemach tożsamościowych (równouprawnienia mniejszości seksualnych i rasowych) zamieniło debatę polityczną w ideologiczną. Konkurencja Partii Demokratycznej i Republikańskiej zamieniła się tym samym w walkę na śmierć i życie.
W efekcie, jak ocenia brytyjski „The Spectator”, manipulacja amerykańską polityką pozwoliła FATGA na oplecenie pajęczyną wpływów całego świata. Dziś Big Tech wraz z liberałami oraz socjalistami buduje światową oligarchię. To idealne środowisko dla robienia wielkich pieniędzy, kontroli handlu i zasobów naturalnych planety, zauważa ceniony historyk Niell Fergusson, który od lat bada wzajemne przenikanie polityki i biznesu.
Ma rację, mówiąc: „W 2016 r. Big Tech eksperymentalnie dopuścił Trumpa do władzy. W 2020 r. Krzemowa Dolina, rozczarowana jego działaniami, nie pozwoliła na drugą kadencję”.
Najlepszą definicję zgniłej Ameryki przedstawiła jednak telewizja Fox News, która porównała Trumpa do Aleksieja Nawalnego, sugerując daleko idące zbieżności pomiędzy obecnym Białym Domem i Kremlem.
„Rosyjska opozycja przeciwko Putinowi najlepiej wie, że to co dzieje się w Ameryce, jest bardzo nie-bezpieczne dla całego świata, dla całej demokracji. Za każdym razem, gdy Kreml będzie zmuszał swoich przeciwników do zamilknięcia, Putin będzie tłumaczył: »przecież to powszechna praktyka, spójrzcie: zablokowali Trumpa w Twitterze«”.
„A potem oskarżyli i zabronili zajmować się polityką”. To jest cytat z Aleksieja Nawalnego, który jesz-cze przed powrotem do Rosji i aresztowaniem proroczo dopowiedział rozwój wydarzeń. Czy taki scenariusz dotknie również Donalda Trumpa i połowę Amerykanów? W każdym razie takich cytatów z Nawalnego na próżno szukać w liberalnych mediach.
Rosjanin dodał jeszcze: „Zadziwia brak reakcji korporacyjnej Ameryki. I nic dziwnego, największe korporacje zapragnęły nie tylko kontroli ludzkich myśli, ale znacząco rozszerzyły obszar myślenia, które uznaje się niesłusznym i nielegalnym. Aż do wprowadzenia zasady zbiorowej odpowiedzialności”.
Na wskroś przegniły system władzy (słowa Fukuyamy) sterowany przez FATGA i broniący interesów Big Tech, stwarza dziś największe niebezpieczeństwo. Skorumpowany politycznie i dosłownie esta-blishment, na co wskazuje skandal z udziałem Huntera Bidena, celowo wysunął na prezydenta słabego kandydata-figuranta, po to, aby nim sterować.
„Dojście do władzy Joego Bidena oznacza, że Ameryka wchodzi w okres stagnacji i nic pozytywnego się nie wydarzy. Nowy prezydent reprezentuje te grupy interesów, które doprowadziły Amerykanów do skrajności. Podzieliły na wrogie plemiona. Tyle że za cztery kolejne lata zdesperowani ludzie oddadzą głosy już nie na Trumpa lub jego odpowiednika, tylko na radykalnego populistę”. Tak komentator Fox News Tucker Carlson podsumował skutki prowokacji demokratów.
O kim mowa? Po zniszczeniu niezależnego myślenia i swobody dyskusji, FATGA narzuci USA prezydenta spośród takich polityków jak Kamala Harris. To ideolog, którego nie obchodzą ludzie. To członkini sekty „postępowców”.
Jednak prawdziwy ster władzy utrzymają Jeff Bezos, Mark Zuckerberg i Bill Gates, którzy będą w stanie zmusić całe partie polityczne i miliony Amerykanów do zamilknięcia. Jedną decyzją odbiorą prawo wyrażania poglądów najpierw dziesiątkom milionów Amerykanów, a potem setkom milionów ludzi na całym świecie. Nadchodzi globalna dyktatura FATGA.
Joe Biden deklarujący amerykańskie pojednanie. To nic innego, jak zasłona dymna. Przez cztery lata będzie udawał, że ogranicza monopol polityczny i cenzurę Big Tech. Tylko po to, aby nie dezorganizować wysiłków tych polityków i społeczeństwa, którzy naprawdę chcieliby tego dokonać.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news