Dlaczego UE z rozbuchanymi instytucjami, rzeszami biurokratów, setkami rozporządzeń regulujących coraz to bardziej szczegółowo aspekty życia i sławetnymi mechanizmami abdykowała w chwili kryzysu?
Niestety, epidemia COVID-19 udowadnia, że Unia Europejska nie zdała egzaminu. Ani z reagowania kryzysowego, ani z solidarności. Nie jest to pierwszy, tylko kolejny przypadek wspólnotowej bezsilności, dlatego Unię czeka poważna refleksja albo niesławny finał. W każdym razie zjednoczona Europa stała się dziś hasłem pozbawionym kompletnie realnej treści.
Prawo interpelacji
„Unia Europejska nie mogła sobie poradzić z sytuacją kryzysową i prewencyjnie zapobiec rozprzestrzenieniu koronawirusa na poszczególne kraje członkowskie” – uważają deputowani do Parlamentu Europejskiego należący do ugrupowania Tożsamość i Demokracja. „Z konieczności działań zdawali sobie sprawę wszyscy deputowani Parlamentu Europejskiego. Loty z Chin powinny być anulowane. Na lotniskach nie wprowadzono kontroli sanitarnych” – piszą dalej. Tożsamość i Demokracja to partyjna koalicja, w skład której wchodzą eurosceptycy: Alternatywa dla Niemiec, francuski Front Narodowy i włoska Liga. Można powiedzieć, że są to siły na cenzurowanym unijnego mainstreamu. Tylko co z tego, gdy taka ocena zaniechań Brukseli w coraz większym stopniu pokrywa się z europejskimi nastrojami społecznymi, oddając istotę pytań, które już padają? Czego dotyczą? Abdykacji Unii Europejskiej ze wspólnego reagowania na epidemiczny kryzys, a co ważniejsze z obowiązku koordynacji zwalczania katastrofy. I to mediach dalekich od skrajności. Na przykład we włoskim „Le Espresso”, czeskim portalu Argument, ale także w szacownym amerykańskim „Foreign Policy”. Prawda, jak daleko od taniego populizmu Tożsamości i Demokracji? Akurat oświadczenie tej koalicji, choć politycznie niepoprawnej, dotyka największej bolączki Unii Europejskiej. Bezsilności i bierności.
Zostawmy na boku ideologię. Nie rozpatrujmy epidemii z punktu widzenia konserwatywnej, liberalnej lub lewicowej strony areny politycznej, choć w polskich mediach takie próby są podejmowane. W obecnej sytuacji przypinanie ideologicznych łatek publicystom zadającym niewygodne pytania mija się z sensem. Prędzej czy później i tak przyjdzie czas rozliczeń. Przecież koronawirus zaraził lub zarazi zwolenników wszystkich barw politycznych. Tak samo zagrożeni chorobą i śmiercią są czytelnicy „Gazety Wyborczej” jak słuchacze Radia Maryja. I wszyscy, jako równoprawni obywatele zjednoczonej Europy mają demokratyczny mandat do postawienia głośno pytania: co Unia zrobiła dla ochrony zdrowia i życia 512 mln obywateli? W jeszcze większym stopniu problem dotyka postawy unijnych elit politycznych. Nie chodzi w żadnym razie o polowanie na czarownice, tylko elementarną odpowiedzialność biurokratów lub mandat zaufania do politycznej reprezentacji obywateli Unii Europejskiej. Po tłustych latach bezpiecznych synekur, teraz wspólnotowi politycy oraz eurobiurokraci muszą udowodnić, że zeszli na ziemię. Pytań bez odpowiedzi jest wiele. Spójrzmy na chronologię wskazaną przez portal consilium.europa.eu. To oficjalna witryna Rady Europejskiej, najwyższego organu, który: „nadaje UE ogólny kierunek polityczny i określa jej priorytety”. Dowiadujemy się tam, że w grudniu 2019 r. wirus znany dziś jako COVID-19 zaatakował Chiny, ale dopiero 28 stycznia chorwacka Prezydencja Rady aktywowała mechanizm reagowania na szczeblu politycznym w sytuacjach kryzysowych.
Jak wynika z zapisu, mechanizm stanowi „unijne ramy koordynacji w międzysektorowych sytuacjach kryzysowych”. Urzędniczy bełkot, niezrozumiały dla przeciętnego obywatela, oznacza zobligowanie Komisji Europejskiej i Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych do „przygotowania sprawozdań dotyczących orientacji i analizy sytuacyjnej”. Bełkot do kwadratu. A gdzie realne działania? Już 7 lutego unijni ministrowie zdrowia wzięli udział w telekonferencji. Po kolejnym tygodniu Unijna Rada Zdrowia „przyjęła konkluzje” w sprawie COVID-19. 21 lutego portal poinformował o rosnącej liczbie zarażeń wirusem w UE. Z tej okazji ministrowie konkurencyjności dyskutowali 27 lutego o wpływie COVID-19 na przemysł. 2 marca chorwacka prezydencja podniosła aktywowany miesiąc wcześniej mechanizm do trybu pełnego, co oznaczało „możliwość organizowania narad kryzysowych”. Chyba w tych ramach dwa dni później członkowie strefy euro zaprosili pozostałe państwa Unii do ponownej dyskusji o wpływie COVID-19 na gospodarkę. Dopiero 6 marca Rada Europejska zorganizowała nadzwyczajne posiedzenie ministrów zdrowia „w celu omówienia najnowszych wydarzeń”. Co z tego, że w tym samym czasie Włosi zaczęli umierać dziesiątkami? Najważniejsze, że były narady. Aha! 21 lutego 2020 r. odbył się jednak nadzwyczajny szczyt Rady Europejskiej, czyli spotkanie przywódców 27 państw Unii. Tyle że premierzy i prezydenci usiłowali wypracować konsensus budżetowy. Pieniędzy nie podzielili, o COVID-2019 rozmawiali nieoficjalnie.
Na tym tle warto zapytać, dlaczego Bruksela nie zainicjowała konkretnego planu skoordynowanej walki z epidemią, a w tych ramach ochrony sanitarnej zewnętrznych granic UE? Jak widać, miała na to ponad 60 dni i naprawdę wiele okazji. Co zrobiła? Nic. Marną wymówką jest brak wspólnotowych uprawnień w dziedzinie ochrony zdrowia. Robert Schumann i Jean Monnet przewracają się w grobach. Ojcowie założyciele zjednoczonej Europy tym różnili się od współczesnych karłów politycznych, że kreowali rzeczywistość, a nie reagowali na wydarzenia. Połowicznie, nieskutecznie i z ciągłym zdziwieniem wynikającym z zaskoczenia. Oraz ze strachem przed możliwymi konsekwencjami dla własnej kariery. Gdyby Schumann i Monnet myśleli w ten sposób, o jakimkolwiek integracyjnym projekcie nie byłoby mowy. Tymczasem przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel i szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen długo nie mogli zdobyć się na publiczne wystąpienie ostrzegające obywateli UE o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Ani tym bardziej o propozycjach bolesnych, acz niezbędnych kroków zaradczych. W sumie zero społecznego dialogu. Dlatego kluczowe jest pytanie: dlaczego UE z rozbuchanymi wręcz instytucjami, rzeszami biurokratów, setkami rozporządzeń regulujących coraz to bardziej szczegółowo aspekty życia i sławetnymi mechanizmami abdykowała w chwili kryzysu? Nie pierwszego zresztą. Bez wątpienia jest to problem jakości elit. Rację mają James G. March i Johann P. Olsen, autorzy pracy „Instytucje. Organizacyjne podstawy polityki”. Nobliści twierdzą, że największym zagrożeniem dla demokracji zawsze jest biurokracja. Wychodzi spod obywatelskiej kontroli, przeistaczając się w oligarchię, która kieruje się interesem partykularnym, a nie ogółu.
Stracone zaufanie
Wizji i odwagi politycznego przywództwa ani tym bardziej prospołecznego działania nie zastąpią wspólny mechanizm interwencyjnych zakupów medycznych wraz 25 mld euro na osłonę narodowych gospodarek UE. Cztery priorytety UE w walce z koronawirusem ogłoszone przez von der Leyen brzmią jak gaszenie pożaru. Przy tym walkę z epidemią unijni przywódcy rozpoczęli dopiero 11 marca na telekonferencji. Wnioski brzmią dumnie: zapobieganie rozprzestrzeniania wirusa na terytorium UE; zaopatrzenie w niezbędne preparaty i środki medyczne; badania nad szczepionką; zwalczanie społeczno-ekonomicznych następstw epidemii. Tyle że 11 marca Włosi umierali już setkami, a w dodatku w hańbiącej Brukselę samotności, czyli bez unijnej pomocy. Jak widać, nie wszystko da się załatać pieniędzmi.
Przeczytaj też:
Berlin i Paryż walczą o Europę
Eurosceptycyzm na fali opadającej
A propos tych ostatnich. W lutym chiński premier poprosił Brukselę o pomoc. W odpowiedzi bogata Unia zdobyła się na wysłanie 12 (sic!) ton pomocy medycznej. Czy nie lepiej było wysłać do Chin interwencyjny zespół medyczny UE oraz odczuwalną pomoc techniczną, powstrzymując epidemię w Wuhanie, a nie w Lombardii? Czy należy się dziwić, że wobec takiego braku wyobraźni, trudne decyzje musiały wziąć na siebie władze narodowe? Z nie najlepszym skutkiem, który wynika z braku koordynacji. Warszawa, Praga, Paryż i pozostałe stolice wprowadzają programy ratunkowe na własną rękę. Dziś w UE panuje zasada „każdy ratuje się osobno”, a raczej „każdy osobno umiera”. Takie są następstwa zaniku solidarności, które odczuli na sobie szczególnie Włosi. Na prośbę Rzymu o pomoc Bruksela odpowiedziała rozłożeniem rąk, leki, urządzenia i personel medyczny zostały bowiem skutecznie związane narodowymi potrzebami walki z epidemią. Cóż za marnotrawstwo środków i specjalistów, których, jak się okazało w efekcie, żadne pojedyncze państwo nie ma w nadmiarze. A co dopiero powiedzieć o społecznych skutkach epidemii?
– Społeczeństwo nie wybaczy wspólnotowej porażki – twierdzi profesor Francois Heisbourg z Międzynarodowego Instytutu Studiów Strategicznych w Londynie (IISS). Naukowiec dodaje, że historia Europy zna katastrofy naturalne, które zmieniły społeczną optykę postrzegania świata i rzeczywistości. Jednym z przykładów jest trzęsienie ziemi w 1755 r., które zmiotło z powierzchni Lizbonę, wpływając na racjonalizm poglądów Woltera, a więc myślenie całego oświecenia. W XXI w. Europa przeżyła wstrząs zamachu na WTC (2001), kryzysu ekonomicznego 2008 r., a od 2015 r. zmaga ze skutkami kolejnych fal migracyjnych. Z kolei Ulrich Beck, autor koncepcji „społeczeństwa ryzyka”, wymienia dwa typy wyzwań. Pierwszym są katastrofy niezależne od człowieka, a więc o naturalnym charakterze, takim jak COVID-19. Drugim kryzysy wygenerowane przez ludzkość w rodzaju zmian klimatycznych czy rabunkowej eksploatacji bogactw naturalnych. Epidemia koronawirusa płynnie łączy oba ryzyka Becka w logiczną całość.
Jak zauważa czeski portal Argument, światowa reakcja na COVID-19 ujawniła „ciemne strony globalizacji”. W przypadku UE integracja polityczna i ekonomiczna nie doprowadziły do społecznej równości. Zamiast tego stworzyły nową hierarchię władzy i gospodarki, dzieląc murem elity i społeczeństwo. Mówiąc inaczej, integracja nie wyłoniła tylko zwycięzców, ale i przegranych. Nie dała więcej demokracji. Pozbawiła natomiast całe państwa i narody kontroli nad własną suwerennością. Wniosek jest taki, że im bardziej skomplikowane i różnorodne stają się współczesne społeczeństwa, tym trudniej reagować na sytuacje kryzysowe. Ich pokonanie wymaga nadzwyczajnej koordynacji, a przede wszystkim solidarności, której zabrakło Europie. Miejsce demokratycznych procedur zajmują prawa dżungli wynikające z ogromnego postępu technologicznego oraz niejasnych związków politycznych reprezentantów z ponadnarodowymi koncernami i rynkami finansowymi. Przykładem są Niemcy nazywane „europejską apteką”, które dziś same odczuwają niedobory lekowe. Już w listopadzie BfArM (Federalny Instytut Leków i Produktów Medycznych) informował o okresowych niedoborach preparatów onkologicznych, kardiologicznych, a nawet aspiryny. Według zaniepokojonej Deutsche Welle leki są dostępne na rynku, a przyczyna niedoborów leży biurokratycznych łamigłówkach preferujących interesy koncernów farmaceutycznych. „Lekarze muszą wypisywać recepty na preparaty wybranych firm, a nie ich zamienniki, co sprzyja koncentracji produkcji” – informuje portal. Większość leków wytwarzają zaś trzy koncerny, nie dopuszczając na rynek tańszej konkurencji. Bruksela miała na walkę z praktykami monopolistycznymi nie dni i miesiące, tylko lata, nie chciała się jednak wsłuchać w apele europejskich środowisk medycznych.
Przy takim podejściu do podstawowych praw obywateli Unii o utratę społecznego zaufania nietrudno. Na taki właśnie smutny aspekt epidemii wskazuje amerykański miesięcznik „Foreign Policy”. „Zachód przegrywa walkę z koronawirusem. Tragedia polega na tym, że jak nigdy dotąd nie był tak dobrze przygotowany do leczenia chorób pod względem technologicznym i badawczym. Ośrodki naukowe są w stanie skoncentrować ogromny potencjał na poszukiwaniu szczepionki. Zachód ogarnął jednak bezwład i strach” – czytamy na jego łamach. Mówiąc wprost: decydenci Unii uciekają od odpowiedzialności. Oby skutki chowania głowy w piasek rozlały się tylko w sieci, a nie na ulicach europejskich miast. Jak szybko może dojść do chaosu, wskazuje przykład Ukrainy. Fake newsy święcą triumfy, wmawiając Ukraińcom, że tysiące zmarłych leżą w opustoszałych blokowiskach Charkowa, Kijowa i Odessy, a bezradne władze walczą z epidemią masowymi rozstrzeliwaniami chorych.
Odpowiedzialność
– Separując czasowo chińską gospodarkę od reszty świata, COVID-19 jest symptomem końca globalizacji – zauważa bodaj prof. Francois Heisbourg najważniejszy wniosek dla UE wypływający z epidemii koronawirusa. Nastaną ponadnarodowe bloki ekonomiczne i polityczne, na wzór koalicji, które istniały na świecie w końcu lat 30. ubiegłego wieku.
Według naukowca najważniejsze jest pytanie, czy wśród nich znajdzie się Europa, a dokładnie Unia? Odpowiedź nie jest optymistyczna. – Europejskie zjednoczenie po brexicie okazało się pozorne. Pękło jak bańka mydlana na skutek włoskiej tragedii – uważa Heisbourg. Oklaski dla Brukseli rozlegają się za to w Moskwie i Pekinie. Przekaz kremlowskich klakierów propagandy pod adresem Rosjan jest przejrzysty: patrzcie, do czego prowadzi demokracja, a prowadzi do śmierci i chaosu. Po co wam liberalne wolności, skoro tylko autorytarne przywództwo Putina i dyktatura Xi Jinpinga mogą błyskawicznie uruchomić kryzysowe zasoby państwa, ratując wam życie? Materiały Russia Today są pełne udawanego współczucia, sącząc jad strachu i niepewności w umysły obywateli Unii. „Zadżumiona Europa zagrożeniem dla świata”. „UE epicentrum globalnej pandemii”. „Trump nie przerwał połączeń z Chinami, ale nie wpuszcza Europejczyków”. Nawet bez hybrydowych ataków trudno oprzeć się wrażeniu, że Europa całkowicie utraciła międzynarodową podmiotowość, a więc nie jest partnerem dla USA, Chin czy Rosji.
Unijna porażka wskazuje, że liberalna demokracja nie jest w stanie poradzić sobie z wyzwaniami XXI w. Jeśli epidemię pokonały Chiny, lecz nie może bogata Europa, to przyczyna leży w błędnej ideologii. „Co takiego ma Pekin, czego nie ma Rzym?” – zastanawia się chorwacki portal Advance. – Chińskie państwo jest wszędzie. Stoi u każdych drzwi, kontroluje pojedynczy krok każdego obywatela, bo śledzi za pomocą tysięcy dronów i setek tysięcy ulicznych kamer – brzmi klarowna odpowiedź. – Prawda, to orwellowski koszmar, ale taki pejzaż przyszłości jest obecnie najbardziej prawdopodobny. Najgorsze, że scenariusz nie zostanie narzucony odgórnie, tylko my jako społeczeństwo zażądamy go sami – kończy Daria Marjanović. Co więc nas czeka w najbliższej przyszłości? Jaka będzie przyszłość instytucji gwarantujących nasz dobrobyt i bezpieczeństwo, w tym z NATO? Niestety na razie jest więcej pytań niż odpowiedzi. Jedno jest pewne. Unia Europejska nie zdała egzaminu i nie poradziła sobie z fundamentalnym zadaniem, do którego realizacji została powołana: nigdy więcej europejskiej rzezi! Dlatego po zakończeniu epidemii, a na szczęście każda masowa choroba w końcu wygasa, nie unikniemy bardzo poważnej refleksji. O jakości europejskich elit, o potrzebie nowego rodzaju prospołecznego przywództwa i wreszcie o instytucjonalnej przyszłości Zjednoczonej Europy.
Warianty są dwa. Możemy pójść w kierunku ściślejszej integracji, która w jednoznaczny sposób narzuci wspólnotowej biurokracji zakres obowiązków wraz z przejrzystym systemem obywatelskiej kontroli i rozliczenia odpowiedzialności. Z tym że opłakane skutki epidemii na długo podważą społeczne zaufanie do podobnych rozwiązań. Albo cofnijmy się o krok do przeszłości Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Zachowajmy maksymalną swobodę przepływu ludzi, towarów i kapitałów. Obrońmy zdobycze społeczne, kulturalne i edukacyjne. I dojrzewajmy do skutecznych rozwiązań politycznych, które wprowadzimy, gdy będą na to gotowe europejskie społeczeństwa. A nie tylko elity.