Od dobrych kilkunastu lat na świecie lansowana jest uporczywie teoria, że USA „ukradły” lub zdefraudowały złote depozyty własnych sojuszników. Mówiąc dokładniej, z powodu ogromnego deficytu budżetowego skarbowe władze Stanów Zjednoczonych z całą premedytacją wyprzedały wszelkie złote rezerwy.
Berlin przyspieszył operację powrotu rezerw złota z zagranicznych depozytów. Identyczną decyzję podjął rząd holenderski, dlatego niewykluczone, że w ich ślady pójdą inne państwa Unii Europejskiej. Tego rodzaju działania rodzą mnóstwo spekulacji tak natury politycznej, jak i ekonomicznej. Większość komentarzy koncentruje się wokół kondycji strefy euro i jej przyszłości. W końcu chodzi o bezprecedensowe kroki podjęte przez Niemcy, najsilniejszą gospodarkę UE i politycznego lidera Europy.
Złoto Vaterlandu
Jeśli wierzyć oficjalnym deklaracjom, Niemcy są posiadaczami jednego z największych złotych depozytów świata. Zgodnie z sierpniowym komunikatem Bundesbanku, kruszcowe rezerwy wynoszą 3378 ton i pod względem wielkości ustępują jedynie złotym zapasom USA (8133 t). W przeliczeniu walutowym odpowiadają 150 mld dolarów, co jest kwotą niemałą nawet dla przewodniej gospodarki Europy, której PKB był w 2016 r. warty 3,5 bln dolarów. Dla porównania, w 2017 r. cała rezerwa złota strefy euro wynosiła 10 790,9 t. Poza Niemcami na ten sumaryczny depozyt składały się głównie zasoby Włoch – 2451 t; Francji – 2436 t; Holandii – 612 t. Wśród państw UE spoza Eurolandu czołowe miejsca zajmują: Wielka Brytania, która jednak opuszcza UE – 310,3 t; Szwecja – 125,7 t; Rumunia – 103,7 t; Polska – 103 t. Dla lepszego kontekstu: nasz kraj w 2017 r. zajmował 36 miejsce wśród 100 państw posiadających największe rezerwy tego kruszcu na świecie. Na marginesie, zestawienie wielkości zasobów złota Niemiec i Polski ukazuje dysproporcje lub raczej dystans, jaki mamy do pokonania, jeśli chodzi o poziom bogactwa.
Wracając zaś do niemieckiego złota; do tej pory większość rezerw była zdeponowana w krajach partnerskich NATO – Francji i Wielkiej Brytanii oraz przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych. Jeszcze niedawno Banque de France przechowywał 374 t niemieckiego złota, Bank of England – 971 t, natomiast amerykański Federal Reserve Bank of New York był depozytariuszem 1700 t kruszcu.
Za takim rozmieszczeniem przemawiały dwie okoliczności. USA gwarantowały i nadal gwarantują znacznie większy stopień bezpieczeństwa cennych depozytów niż jakikolwiek kraj na świecie. Taka praktyka powstała w czasach zimnej wojny i odtąd obowiązuje, gdy europejskie państwa NATO obawiały się militarnej agresji ZSRR. Niemcy nie były zatem wyjątkiem, ponieważ na terenie Stanów Zjednoczonych zdeponowano naprawdę wiele sojuszniczych zasobów kruszcowych. I nie tylko, bo Departament Skarbu obsługuje 60 krajów. A jeśli tak się już złożyło, że złoto zostało przed laty fizycznie przetransportowane do USA, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby tam pozostawało do dziś. Przecież współczesne rynki finansowe dysponują takimi instrumentami wzajemnych rozliczeń lub konwersji metali szlachetnych na waluty, lub wręcz żywą gotówkę, które nie wymagają przemieszczenia kruszcu we wszystkich kierunkach geograficznych. Tym bardziej, że w przypadku Niemiec USA nie pobierają za przechowanie depozytów żadnych kwot, a banki centralne Francji i Wielkiej Brytanii oszacowały takie koszty na poziomie minimalnym.
Złota praktyka rozpoczęła się w 1951 r. wraz z decyzją Zachodnich Niemiec o utworzeniu zasobów kruszcowych Bundesbanku. Wraz z rezerwami walutowymi miały być gwarancją stabilności kursu narodowej waluty – marki oraz zabezpieczeniem całej gospodarki w sytuacjach kryzysowych, a więc nadzwyczajnych. Zresztą pomysł gromadzenia kruszcu w państwowych zasobach wywodzi się właśnie takich potrzeb. Warto przypomnieć, że do lat 70. XX w. dolar miał pokrycie w złocie, co – wraz z porozumieniami z Bretton-Woods – decydowało o jego roli jako globalnej waluty. Niemcy także stały się sygnatariuszem postanowień, dlatego drogocenny metal był systematycznie kupowany i gromadzony przez Bundesbank. Aby przechowywane środki nie traciły na wartości, niemiecki bank centralny, podobnie jak jego odpowiedniki z państw zachodnich, podpisał umowę, która zobowiązuje sygnatariuszy do skoordynowanej i ograniczonej sprzedaży złota. Chodzi o to, aby zbyt duża ilość kruszcu na rynku nie wpływała negatywnie na jego wartość.
Tak było do niedawna, czyli do przełomu lat 2012 i 2013, gdy niemiecki rząd federalny bez rozgłosu podjął decyzję o repatriacji znacznej części złotego zasobu do kraju. Zgodnie z planem kruszec miał powracać partiami, aż do 2020 r. tak, aby po tym terminie w Niemczech znalazła się fizycznie, a nie obrachunkowo, co najmniej połowa złota. Tymczasem już w sierpniu bieżącego roku szef Bundesbanku Carl Ludwig Thiele poinformował, że operacja „powrót” została praktycznie zakończona, przy tym ilość kruszcu, który odtąd będzie przechowywany we Frankfurcie uległa zwiększeniu w stosunku do pierwotnych zamierzeń. I tak w Niemczech znalazło się 1710 t złota, czyli ponad połowa całego zapasu. USA pozostają nadal depozytariuszami 1236 t, a Wielka Brytania – 432 t. Berlin zrezygnował całkowicie z usług Francji.
Komunikat Bundesbanku jest bardzo klarowny i przejrzysty do tego stopnia, że towarzyszy mu wykaz numerów każdej z tysięcy sztabek złota. Ponadto jest potwierdzony ekspertyzą fizyko-chemiczną, udowadniająca, że złoto jest złotem i to bezwzględnie niemieckim. A jednak pośpiech relokacji, większa ilość sprowadzonego kruszcu i paradoksalnie drobiazgowe certyfikowanie jego autentyczności wywołały burzę medialnych komentarzy. Ich autorami są zarówno zwolennicy teorii spiskowych, jak i poważni ekonomiści. Oliwy do ognia dolała identyczna decyzja władz Holandii. Rząd w Hadze wraz z niemieckim postanowił repatriować z USA 120 t złota przechowywanego także w Federalnym Rezerwowym Banku Nowego Jorku. Zmienia to istotnie proporcje depozytu, bo do 2014 r. w Holandii było obecne fizycznie tylko 10 proc. złota. Pozostała część holenderskiego kruszcu będzie nadal przechowywana w Wielkiej Brytanii i Kanadzie.
Na dodatek sytuację podgrzewa bezustannie Rosja. W latach 2014–2016 tamtejszy bank centralny kupował złoto po prostu gorączkowo. Oczywiście, skupował od własnych koncernów, bo Rosja jest jednym z głównych producentów kruszcu na świecie. Niemniej, jednak jeśli w 2014 r. bank wykupił 171 z 288 wyprodukowanych ton, to rok później do państwowego skarbca trafiło już 240 z 290 t. Jak głosi enigmatyczny komunikat, pozostałą część urobku drogocennych złóż Rosji w ilości 78 t wykupiły europejskie banki.
Patrząc na rynek złotych zakupów od drugiej strony, w tym samym czasie największym sprzedawcą złota okazała się Turcja, która zrealizowała ok. 1,2 mln uncji, czyli 37,3 t. Ważnym sprzedawcą cały czas pozostaje Kanada, wchodząca w top 10 światowych producentów. Ottawa jest jednak tak pewna swoich zasobów, że sama nie tworzy kruszcowej rezerwy, pozostawiając w państwowych sejfach symboliczne 100 uncji. Jak widać, tropów i wersji medialnych rozważań jest więcej niż dość, choć można je podzielić na dwie grupy.
Amerykańscy „złodzieje”
Od dobrych kilkunastu lat na świecie uporczywie lansowana jest teoria, że USA „ukradły” lub zdefraudowały złote depozyty własnych sojuszników. Mówiąc dokładniej, z powodu ogromnego deficytu budżetowego, skarbowe władze Stanów Zjednoczonych z całą premedytacją wyprzedały wszelkie złote rezerwy. Najpierw własne, a następnie zdeponowane przez państwowych partnerów z Europy i świata. Wszystko po to, aby ratować spadający kurs narodowej waluty i utrzymać jej globalny status.
Niedowiarkowie wskazują na kilka faktów świadczących o prawdopodobieństwie takiego scenariusza. Po pierwsze, amerykańskie banki robią wszystko, aby zapobiec niezależnemu audytowi skarbców potwierdzającemu fizyczną obecność zdeponowanego złota. Co więcej, jeśli chodzi o obiekty FED – Systemu Federalnej Rezerwy, ostatni przegląd – inwentaryzacja, miał miejsce w latach 60. ubiegłego wieku. Po drugie, z tegoż powodu amerykańskie władze skarbowe miały utrudniać Bundesbankowi repatriację złota. Jeśli operacja ewakuacji kruszcu z Francji i Wielkiej Brytanii zajęła Niemcom kilka tygodni, to USA miały zażądać rozciągnięcia operacji na lata 2014–2020. Dla zwolenników spisku to najważniejszy argument potwierdzający ich podejrzenia. Świadczyć ma o konieczności tajnej operacji zakupu złota przez amerykańskie władze, ale tak, aby przez nie podnieść jego ceny na światowym rynku.
Pewności nie dodaje ekonomista i publicysta, autor wielu prac na temat rezerw finansowych. Jim Rickards twierdzi, że w przypadku zajścia tzw. okoliczności nadzwyczajnych władze USA mogą po prostu skonfiskować złote depozyty innych państw. Wiele niejasności powstało również wokół tzw. afery wolframowej. Według krążących informacji w 2009 r. departament skarbu zwrócił Chinom depozyt składający się z 5600 sztabek po 400 uncji każda. Po ekspertyzie okazało się, że były z wolframu pokrytego złotem, a skandal wynikł z faktu, że były chronione w obiekcie FED – słynnym Fort Knox. Numery identyfikacyjne wskazywały, że zamiana mogła nastąpić jeszcze w czasie prezydentury Billa Clintona, i – co gorsza – mogła dotyczyć aż 640 tys. sztabek. Czy to jest prawda i co zrobiły amerykańskie władze z kłopotem na sumę kilkudziesięciu miliardów dolarów?
Z kolei Paul Craig Roberts, były asystent sekretarza skarbu w administracji prezydenta Ronalda Reagana sugeruje, że skandal (afera seksualna) wokół Dominique Strauss-Kahna mógł być spreparowany po tym, jak ówczesny dyrektor MFW nabrał podejrzeń dotyczących partii 191 t złota pochodzących z amerykańskiego depozytu Funduszu. Zresztą kwestia audytu była nie raz podnoszona przez kongresmenów, regularnie oskarżających kolejne administracje waszyngtońskie o ukrywanie prawdy na temat rzeczywistej wielkości narodowych rezerw.
Być może jednak podobne informacje są tylko owocem spekulacyjnej gry. Złoto cieszy się w USA niesłabnącym powodzeniem rynkowym. Do tamtejszego żargonu finansowego weszło nawet wyrażenie „złote żuki”, jak nazywa się liczną grupę inwestorów ponad wszystko preferujących obrót złotem. To setki tysięcy obywateli USA o ponadprzeciętnych dochodach, których wyróżnia spora dawka sceptycyzmu odnośnie do perspektyw rodzimej i globalnej gospodarki. W obliczu niepewności politycznej i finansowej takie osoby preferują złoto, jako najtwardszą walutę na ziemi. Być może za spekulacjami stoją Chiny, które bodaj najintensywniej skupują złoto. Jeszcze kilka lat temu, kruszcowe rezerwy Pekinu były oceniane na 1054 t, podczas gdy w 2017 r. wzrosły do 1842 t. Oczywiście, oficjalnie, bo jak twierdzi „Financial Times” – sześciokrotny wzrost dynamiki chińskich zakupów świadczy już dawno o przekroczeniu progu 1850 t. Dla porównania Rosja deklaruje posiadanie 1729 t złota. Jednak najbardziej prawdopodobna przyczyna spiesznego powrotu niemieckich rezerw kruszcowych kryje się w zupełnie innych wyzwaniach.
Złoto lubi problemy
Oligarcha Said Kemirow jest właścicielem największego producenta cennego kruszcu w Rosji – koncernu „Polius”. Zasłynął sentencją, że złoto najlepiej reaguje na wszelkie napięcia. Wie, o czym mówi, bo w 2017 r. sprzedał zagranicznym inwestorom akcje koncernu za 800 mln dolarów. Bo przecież metal gromadzi się na wypadek biedy, czyli sytuacji kryzysowych w polityce bądź finansach, co zresztą w globalnej gospodarce oznacza to samo. Pora więc na pytanie, czy niemiecka repatriacja złota nie jest spowodowana wyzwaniami, przed jakimi staje strefa euro i sam Berlin? Inaczej mówiąc, czy Niemcy nie zagnali siebie i Eurolandu w pułapkę bez wyjścia?
Jak pamiętamy, wprowadzenie europejskiej waluty miało przynieść same dobrodziejstwa. Na przełomie wieków UE zaprezentowała analizy, z których wynikało, że dzięki wspólnej walucie Europa prześcignie w rozwoju USA oraz Chiny, a euro przyniesie korzyści całej UE. Jak? W postaci stabilizacji obciążeń fiskalnych oraz równomiernego wzrostu siły nabywczej. Słowem, na nowej walucie miały skorzystać wszystkie państwa Unii, niewyłączających nowych, a nie tylko te najbogatsze. Bo dzięki euro miały spaść stawki kredytowe, dzięki którym otworzył się dostęp do środków inwestycyjnych dla małych i średnich firm.
Początkowo wszystko szło jak po maśle, czyli zgodnie z prognozami. Mieszkańcy takich państw, jak Grecja, Portugalia, Hiszpania czy Włochy, które przed wprowadzeniem euro miały niestabilne i słabe waluty, nagle stali się posiadaczami wartościowych pieniędzy. W górę poszły wskaźniki konsumpcji i wewnętrznego wzrostu gospodarczego. Jednak silne euro nie sprzyjało wzrostowi produkcji krajowych, tylko importowi. Dzięki temu UE natychmiast podzieliła się na dwie grupy państw. Te, które konsumują cudzą produkcję oraz państwa – dostawców towarów i usług. Dla Niemiec, dla których euro okazało się walutą słabszą od dotychczasowej marki, sprawa wyglądała dokładnie odwrotnie. Euro stymulowało produkcję eksportową, jak nigdy w powojennej historii tego kraju. Choć od 1952 r. zachodnie, a potem zjednoczone Niemcy odnotowywały stały wzrost gospodarczy, a tym samym dodatni bilans handlowy, to od czasu wprowadzenia euro wskaźniki zaczęły bić rekordy.
Inaczej mówiąc, Niemcy stały się wybitnym beneficjentem nowej waluty, a przez to głównym producentem Europy, co więcej, przystępując do globalnego ataku eksportowego. Tym bardziej że silny dolar i jen są ogromnymi barierami dla firm japońskich i amerykańskich.
Zarówno oficjalny Berlin, jak i niemieckie media z oburzeniem odrzucają oskarżenia, jakoby wprowadzenie euro było zaplanowane dokładnie dla osiągnięcia takiego efektu. Podkreślają, że najlepszą oceną ich rzeczywistych intencji są 671 mld euro włożone przez niemieckie banki w podtrzymanie gospodarki upadającej Grecji. Jednak co bardziej cyniczni dziennikarze amerykańskiego magazynu „The National Interst” wskazują, że łożąc na Grecję, Niemcy robią wszystko, aby ratować wspólną walutę i strefę eurolandu. Tym samym faktycznie zapobiegają rozpadowi struktury, tak korzystnej dla własnego przemysłu. Mówiąc wprost, opiniotwórczy tytuł amerykański oskarża Berlin o to, że posługuje się euro dla brudnej, niekonkurencyjnej gry ekonomicznej. Zresztą coraz więcej podmiotów gospodarczych w Europie i na świecie dostrzega niekorzystną dla siebie dysproporcję, a nawet dyskryminację ze strony niemieckich firm.
Jednak problem gospodarczo-finansowy przeradza się obecnie w polityczny. Waszyngton grozi Berlinowi wojną handlową, bo jak inaczej nazwać obietnice prezydenta Donalda Trumpa dotyczące wprowadzenia dwustronnych zasad wzajemnych rozliczeń? To znaczy wyłącznie pomiędzy USA i Niemcami, a nie, jak dotychczas, USA i UE. Biały Dom szykuje karne stawki celne dla towarów made in Germany, zalewających amerykański rynek z szybkością 60 mld dolarów dodatniego salda handlowego niemieckich producentów.
Głosy niezadowolenia coraz częściej i głośniej podnoszą się również w Europie. Czym innym są pomysły francuskiego prezydenta na nową UE, niż próbą zahamowania niemieckiej ekspansji gospodarczej? Propozycja ściślejszej integracji w ramach unii pierwszej prędkości, zawierająca takie elementy, jak wspólny budżet, podatki i ministerstwo finansów, to powrót do pierwotnej koncepcji euro, a także próba obciążenia Berlina kosztami konsumpcyjnych nierówności pomiędzy Niemcami i resztą Eurolandu. Także Komisja Europejska wyraża coraz mocniejsze niezadowolenie, wzywając Berlin do wyhamowania eksportu poprzez wzrost wewnętrznej konsumpcji. Jak twierdzi „The National Interest”, wewnętrzny dokument KE wprost grozi Niemcom sankcjami, jeśli dodatni bilans handlowy nie zostanie zmniejszony do 6 proc. PKB w ciągu trzech lat. Komisja powołuje się na zobowiązania podpisane przez wszystkie państwa UE, w tym przez Niemcy.
Tak tworzy się błędne koło gospodarcze, w jakie, dzięki euro, Berlin wpędził całą Unię oraz swoich głównych partnerów na świecie. Gdy niemieckie koncerny święcą eksportowe triumfy, z powodu ich sukcesów rośnie deficyt handlowy pozostałych państw członkowskich, co powoduje ubożenie całej UE. Dlatego władze unijne i partnerzy Berlina w strefie euro mówią wprost: albo niemiecka gospodarka skieruje część swoich obrotów na wewnętrzny rynek konsumpcyjny, albo nierównowaga, a więc niestabilność strefy euro będzie rosła, a wraz z nią będzie rosło zagrożenie całego projektu integracji europejskiej. Aby tak się stało, eksportowe koncerny Niemiec muszą się zacząć dzielić zyskami ze swoimi pracownikami, czyli z własnym społeczeństwem. Dziś jest – niestety – tak, że gros zysków jest inwestowane za granicą, a niemiecki konsument żyje gorzej niż Francuz czy Włoch. Z kolei laureat Nagrody Nobla w dziedzinie nauk ekonomicznych, Paul Krugman, mówi bez ogródek, że Niemcy wykiwały całą Unię, którą de facto okradają.
Przed Berlinem stoją wyzwania polegające na uwzględnieniu opinii partnerów gospodarczych i zwolnienie tempa eksportu, bądź też strefa euro stanie w obliczu nierozwiązywalnego kryzysu. W obu przypadkach zapłaci zań niemiecka gospodarka, bo to Berlin będzie wydatkował środki na sfinansowanie wewnętrznej konsumpcji albo wyda grube miliardy na wygaszanie kolejnych kryzysów Eurolandu, podobnych do greckiego. Hiszpania, Włochy i Portugalia są już na liście reanimacyjnej. Na dodatek grubiański Trump grozi Berlinowi sankcjami ekonomicznymi. I w takiej sekwencji możliwych zdarzeń kryje się z pewnością chęć posiadania kontroli nad kruszcowymi rezerwami. To przecież nic innego jak zabezpieczenie na czarną godzinę, bo przecież złoto lubi kryzysy.