Padły propozycje, by członkostwo w UE wpisać do Konstytucji – co z kolei jest pokłosiem wyścigu o to, kto jest bardziej „europejski”.
1 maja minęło 15 lat od przystąpienia Polski do Unii Europejskiej i przy tej okazji byliśmy świadkami istnego festiwalu euroentuzjazmu, na co niewątpliwy wpływ ma trwająca kampania przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Padły wręcz propozycje, by członkostwo w UE wpisać do Konstytucji – co z kolei jest pokłosiem wyścigu o to, kto jest bardziej „europejski”. Opozycja liczy na mobilizację proeuropejskiego, wielkomiejskiego elektoratu, z kolei PiS usiłuje zdjąć z siebie przyklejoną gombrowiczowską „gębę” eurosceptyków dążących jakoby do polexitu. To jest oczywista bzdura – wszystko pokazuje, że PiS nie wyobraża sobie Polski poza UE, co zresztą już dawno temu ogłosił Jarosław Kaczyński, twardo stwierdzając, że dla naszej obecności w Unii „nie ma alternatywy”. W tym wszystkim jednak jak powietrza brakuje jednego, podstawowego elementu – próby bilansu dotychczasowego członkostwa Polski w Unii Europejskiej. To aż niewyobrażalne, lecz fakty są takie, że na ten temat panuje swoista zmowa milczenia. Literalnie nikt – ani instytucje rządowe, ani niezależne think-tanki – jakoś się nie kwapi, by dokonać całościowego oszacowania zysków i strat. Wyczuwam tu wręcz jakąś niewypowiedzianą obawę, że gdyby przyjrzeć się liczbom, to okazałoby się, że rzeczywistość nie wygląda wcale tak różowo, jak się nam to przedstawia. Więcej – podejmując w latach 90. strategiczną decyzję o akcesji również nie zdobyto się na opracowanie analiz dotyczących konsekwencji tego kroku. Pewne światło rzuca tu wypowiedź dr. Andrzeja Sadowskiego z Centrum im. Adama Smitha dla portalu Do Rzeczy, w której przypomniał, że bodaj jedynym krajem, który pokusił się o stosowne prognozy, była Estonia – i wyszło jej, że pod względem ekonomicznym integracja ze strukturami europejskimi jest zwyczajnie nieopłacalna. Zadecydowały względy bezpieczeństwa – przede wszystkim obawa przed agresywną polityką Rosji, która mogłaby dążyć od odbudowy swojej strefy wpływów, co było jednym z głównych motorów napędowych starań akcesyjnych również w przypadku Polski.
W kontekście naszej obecności w UE wymienia się przede wszystkim otrzymane środki unijne – i tutaj bilans faktycznie jest dodatni. Wg danych Ministerstwa Finansów do końca sierpnia 2018 r. otrzymaliśmy 153,3 mld euro, przy naszej łącznej składce 50,5 mld euro – czyli na plusie możemy sobie zapisać 102,8 mld euro. Tyle, że to zaledwie wycinek szerszej rzeczywistości. Po pierwsze, unijne fundusze to nie jest podarunek od bogatych wujków z Zachodu, lecz rekompensata za otwarcie naszego rynku ze wszystkimi tego konsekwencjami – i to na długo przed akcesją, zanim jeszcze do Polski zaczęły napływać jakiekolwiek poważniejsze kwoty z unijnego budżetu. Warto to przypominać zwłaszcza teraz, gdy pojawiają się głosy o uzależnieniu wypłat środków unijnych od „przestrzegania praworządności”, co byłoby arbitralnie oceniane przez brukselskich biurokratów. Unia zatem uznała, że poprzez środki kupiła sobie prawo do ingerencji w nasze wewnętrzne sprawy. Trzeba więc powiedzieć jasno, że eurofundusze nie mogą być wypłacane w formie nagrody za „dobre sprawowanie”. Druga rzecz – z każdego wypłaconego Polsce euro, ok. 70 eurocentów odpływa z powrotem za granicę, przy czym w przypadku największego płatnika netto, czyli Niemiec, odsetek ten sięga nawet 85 eurocentów. Wystarczy spojrzeć, czyje firmy realizują różne inwestycje, czyjej produkcji sprzęt pracuje na budowach, jakie maszyny kupują polskie firmy, bądź rolnicy… Innymi słowy, eurofundusze w przytłaczającej większości są u nas tylko przez chwilę i stanowią tak naprawdę ukrytą formę dotowania zachodniej produkcji i eksportu, ze szczególnym uwzględnieniem Niemiec.
Kolejna sprawa to zadłużenie, do którego przyczyniają się unijne środki. Mechanizm jest prosty – do realizacji jakiejkolwiek współfinansowanej przez Unię inwestycji, niezbędny jest wkład własny, ten zaś pozyskiwany jest z kredytów, zaciąganych na ogół w filiach zagranicznych banków. Ten swoisty „generator długu” dotyczy wszystkich – państwa, samorządów, prywatnych firm… To też jest część ceny za autostrady, aquaparki, zrewitalizowane ryneczki, jednak o tym nie przeczyta się na tabliczkach informujących, że „projekt jest współfinansowany z środków funduszu spójności UE”. Pytanie: czy powyższe nie ma przypadkiem czegoś wspólnego z lawinowo narastającym zadłużeniem polskich samorządów? No i wreszcie: przepływy finansowe. Niedawno natrafiłem na wyliczenia Thomasa Piketty’ego, który podał, że w przypadku Polski w latach 2010-2016 napływ netto środków unijnych wynosił 2,7 proc. PKB, podczas gdy wyprowadzane z Polski zyski oraz inne dochody z tytułu własności sięgnęły 4,7 proc. PKB. Podobna prawidłowość dotyczy innych krajów naszego regionu. Biorąc to wszystko pod uwagę: czy aby na pewno członkostwo w Unii jest dla nas ekonomicznie opłacalne? Pozwolę sobie wątpić – i zapewne dlatego jakoś nie ma chętnych do przeprowadzenia rzetelnego bilansu naszego piętnastolecia w UE.