Euro korzystne jest wyłącznie dla jednego państwa – Niemiec
Nieco ponad 20 lat temu, 1 stycznia 1999 r. wprowadzono walutę euro (wtedy jeszcze w wersji bezgotówkowej). Z tej okazji niemieckie Centrum Polityki Europejskiej we Fryburgu opublikowało raport pt. „20 lat euro: zwycięzcy i przegrani”, pokazujący konsekwencje przyjęcia wspólnej waluty przez osiem państw: Niemcy, Holandię, Grecję, Hiszpanię, Portugalię, Włochy, Francję i Belgię. Analiza obejmuje lata 1999-2017. Jak było do przewidzenia, głównym wygranym są Niemcy – w badanym okresie odnotowały zysk rzędu 1,9 bln. euro. Na drugim miejscu znalazła się Holandia z zyskiem 350 mld. euro. Nominalnym „wygranym” jest również… Grecja z bilansem 2 mld. euro na plusie, choć zapewne sami Grecy za taki „sukces” woleliby podziękować. W przeliczeniu na głowę mieszkańca przeciętny Niemiec „zarobił” ponad 23 tys. euro, zaś Holender – 21 tys. euro (Grek – hm, powiedzmy, że nominalnie „zyskał” 190 euro). Wszystkie pozostałe objęte badaniem kraje straciły i to wyraźnie.
Szczególnie szokujące dane dotyczą dwóch największych po Niemczech europejskich gospodarek eurozony – Francja wylądowała pod kreską, tracąc łącznie 3,6 bln. euro, natomiast Włochy aż 4,3 bln. euro. Pozostali również nie mają powodów do radości – Portugalia straciła 424 mld. euro, Hiszpania – 224 mld. euro, zaś Belgia „skromne” 69 mld. euro. Straty per capita prezentują się następująco: Włochy – 73,6 tys. euro, Francja – 56 tys. euro, Portugalia – 40,6 tys. euro, Belgia – 6,4 tys. euro, Hiszpania – 5 tys. euro. Co ciekawe, per saldo straciła cała ósemka, nawet z uwzględnieniem dodatnich bilansów Niemiec i Holandii – wynik łączny to 6,4 bln. euro „na minusie”. Co ważne, w owej ósemce mamy pięć największych gospodarek eurogrupy – Niemcy, Francję, Włochy, Hiszpanię i Holandię. To ci dopiero interes!
Powyższe dane (przytoczone za blogiem Zbigniewa Kuźmiuka) powinno się podtykać pod oczy wszystkim bezkrytycznym euroentuzjastom stręczącym nam „wspólną walutę” jako „autostradę” i „ekskluzywny klub”. Jak się bowiem okazuje, za przynależność do tego klubu trzeba bardzo słono zapłacić. Skoro tracą na nim nawet wielcy (za wyjątkiem pasących się na eksporcie Niemiec i Holandii, stosującej zabiegi charakterystyczne dla rajów podatkowych), to cóż dopiero mówić o średniakach, czy małych? Nawiasem, chciałbym poznać wieloletni bilans przynależności do strefy euro państw naszego regionu – bo chyba nie jest przypadkiem, że Litwinom po przyjęciu euro nagle zaczęło się opłacać robienie weekendowych wycieczek zakupowych do Suwałk?
Takie efekty przynosi integracja na siłę, ignorująca realia. Jak w swoim czasie wyznał włoski eurokrata Romano Prodi, „euro nie jest projektem ekonomicznym, lecz politycznym” – i teraz widzimy konsekwencje takiego podejścia. Wspólna waluta miała w zamyśle brukselskich mandarynów wymusić pogłębienie integracji politycznej kontynentu, co w jakiejś mierze się powiodło – ale ze skutkami ubocznymi w postaci chociażby permanentnej dysproporcji bilansów handlowych między krajami Północy i Południa. To zaś z kolei spowodowało, że te drugie ostatni kryzys odczuły wyjątkowo boleśnie, a Grecja wręcz katastrofalnie.
Druga rzecz – ta „pogłębiona integracja” wymusiła postępujące polityczne uzależnienie od Niemiec, przekształcające się momentami w dyktat (znów – przykład Grecji) i ubezwłasnowolnienie ekonomiczne pod pieczą realizującego niemieckie interesy Europejskiego Banku Centralnego (pisałem o tym szerzej w felietonie „Mario Draghi – dyktator z EBC”). Jeżeli dodamy zignorowanie założeń teorii optymalnego obszaru walutowego Roberta Mundella, zakładającej, że wspólna waluta powinna obejmować gospodarki o podobnej strukturze i zbliżonej konwergencji cyklów koniunkturalnych – to otrzymujemy efekt w postaci obecnej kondycji strefy euro: wiecznie chorego człowieka światowej gospodarki. Euro w dzisiejszym kształcie korzystne jest niemal wyłącznie dla jednego państwa – Niemiec, które uczyniły wspólną walutę narzędziem eksploatacji reszty kontynentu, pozbawiając inne kraje podstawowego mechanizmu obronnego – własnego, suwerennego pieniądza.
Prof. Paolo Savona, typowany przed niedawnymi wyborami we Włoszech na ministra finansów (nie zgodziła się Bruksela i „rynki”) i zagorzały przeciwnik euro stwierdził wręcz, że euro służy realizacji planu Walthera Funka (szefa Banku Rzeszy) z 1940 r. przewidującego, iż „waluty narodowe znajdą się pod wpływem niemieckiej marki”, zaś reszta Europy zajmie pozycję peryferyjną wobec gospodarki niemieckiej, dostarczając jej surowców i siły roboczej. Nic dziwnego, że projekt Savony, zakładający wprowadzenie we Włoszech równoległego do euro „bonu rządowego”, wywołał furię i zrobiono wszystko, by w nowym rządzie został on odsunięty od wpływu na gospodarkę. Patrząc jednak chociażby na saldo w systemie rozrachunków międzybankowych Target2, z gigantyczną nadwyżką Bundesbanku sięgającą biliona euro i deficytami pozostałych banków centralnych, trudno się z Savoną nie zgodzić. Nie ma co, Walther Funk byłby zadowolony.