Rozpoczęła się amerykańsko-chińska zimna wojna.
Stawką jest to, czy USA obronią swoją pozycję światowego hegemona.
Na początku maja amerykańskie media obiegła informacja, że prezydent Donald Trump rozważa wstrzymanie wypłaty odsetek od obligacji, które ma wykupione chiński rząd. W ten sposób miałby on ukarać Chiny za dopuszczenie do światowej pandemii koronawirusa i straty amerykańskiej gospodarki liczone w bilionach dolarów. Alternatywną karą może być też wyraźne podniesienie ceł na chińskie produkty. Jedno jest pewne. Rozpoczęła się amerykańsko-chińska zimna wojna. Stawką jest to, czy USA obronią swoją pozycję światowego hegemona. Chiny mają dziś w USA najgorszy wizerunek od czasów zmasakrowania domagających się demokracji studentów w 1989r.
Wejścia smoka
Dziennikarze agencji Reutera opisali dokument chińskiego rządu dotyczący jego dalszej polityki. Zakłada on, że USA będą dostarczać broń dla państw zagrożonych chińską agresją, a także możliwy otwarty konflikt zbrojny z USA. Chińskie władze oczywiście zdementowały istnienie tego raportu. Faktycznie mieliśmy pewnie do czynienia z klasycznym kontrolowanym przeciekiem. Nowa zimna wojna, na wzór tej, którą USA toczyły przez 45 lat ze Związkiem Sowieckim (i wygrały), jest już faktem. W USA nie uszła uwadze chińska demonstracja siły militarnej z początku kwietnia. Chińska marynarka wojenna pojawiła się w rejonie oddzielającym japońską Okinawę, gdzie znajduje się amerykańska baza, od Tajwanu. Ten ostatni Chiny uważają za część swojego terytorium. Od wielu dekad z Pekinu płyną pogróżki o tym, że wcześniej czy później buntownicy tajwańscy zostaną spacyfikowani, a wyspa połączy się z macierzą. Działania Chińczyków były niemal natychmiastowym wykorzystaniem osłabienia amerykańskich wojsk w Azji właśnie z powodu pandemii koronawirusa. Dość przypomnieć tylko wycofanie lotniskowców Theodore Roosvelt i Ronald Reagan z powodu wybuchu na nich pandemii koronawirusa.
To chińskie „wejście smoka” rozdrażniło Amerykanów. Teraz czas na rewanż. Tym bardziej, że była to kumulacja działań Chińczyków, a nie jednostkowy incydent. Wcześniej Chiny rozpoczęły badania dna morskiego na wodach terytorialnych Malezji i to pod ochroną okrętów wojennych. Na tę prowokację Amerykanie zareagowali już mocno, wysyłając w ten rejon okręt desantowy „Ameryka” z piechotą morską na pokładzie, a także pociągając bombowce strategiczne B-b1 (z racji wymowy tej nazwy określane „Kość”, czyli „bone”), które mogą przenosić ładunki jądrowe.
Chińczycy bynajmniej się nie przejęli i na początku maja ich lotniskowiec powtórzył numer sprzed miesiąca i przepłynął tuż obok amerykańskiej bazy na Okinawie. To wszystko sprawiło, że media konserwatywne w USA wprost zaczęły pisać, iż Chiny szykują się do otwartej, czyli „gorącej” wojny.
Skazani na wojnę?
Sytuację, w której znalazły się USA i Chiny, analitycy nazywają pułapką Tukidydesa, historyka, który opisał zmagania Sparty i Aten. Był to pierwszy taki znany wypadek w historii, gdy schodząca potęga, Sparta, zdecydowała się na wojnę w celu utrzymania swojego statusu hegemona ówczesnego świata. Graham Allison, autor książki „Skazani na wojnę? Czy Ameryka i Chiny unikną pułapki Tukidydesa?”, przeprowadził badania, z których wynika, że w znanej ludzkości historii 16 razy dochodziło do sytuacji, w których zmieniała się potęga rządząca światem. W aż 12 wypadkach dochodziło do wojny (75 proc.). Zdarzały się jednak też pokojowe „przekazania pałeczki”, np. między Wielką Brytanią a Stanami Zjednoczonymi w XIX wieku. Chociaż w tym ostatnim wypadku wiele wskazuje, że Brytyjczycy po prostu nie zdecydowali się na otwarty konflikt. Ślady ich działań można bowiem odnaleźć w podsycaniu konfliktu Północ kontra Południe, czyli wojny domowej w USA w drugiej połowie XIX wieku.
Przeczytaj też:
Chińczycy metodycznie przygotowują się do zdobycia wyłącznej hegemonii w Azji. Tak jak USA są hegemonem przede wszystkim w obu Amerykach (północnej i południowej), a dopiero w konsekwencji tego światowym żandarmem, tak Chiny swój marsz po władzę globalną rozpoczynają od przejmowania faktycznej kontroli nad Morzem Południowochińskim. Olewają wyroki międzynarodowych trybunałów, budują lotniska, umacniają rafy koralowe. Tworzą infrastrukturę, która sprawi, iż nikt nie będzie na tym terenie w stanie rzucić im militarnego wyzwania. Chińczycy bynajmniej też się nie śpieszą. Uważają, że czas gra na ich korzyść.
Prężenie muskułów
Na razie jednak mamy zimną wojnę. Obie strony od ponad trzech miesięcy systematycznie zaostrzają wypowiedzi. Chiny atakują w mediach społecznościowych praktycznie już wszyscy amerykańscy dyplomaci, niezależnie od tego w jakim kraju pełnią misję. USA zajęły się także uderzaniem w chińskie wpływy i plany gospodarcze. Przede wszystkim w Europie, ale nie tylko. Prezydent Trump nie tylko głośno zastanawia się, czy spłacać Chińczykom obligacje amerykańskie, które kupili, ale publicznie mówi o możliwych sankcjach handlowych. Przedstawiciele amerykańskiego wywiadu wojskowego oskarżają zaś Chiny o celowe wypuszczenie koronawirsa z ich laboratorium.
Gołym okiem widać, że Trump i jego administracja zamierzają obciążyć Chiny za kryzys gospodarczy w USA. Przypomnijmy: bez pracy jest ponad 26 mln Amerykanów. Najwięcej w historii. Potrzeby polityczne Trumpa nie oznaczają, że oskarżenia są bezpodstawne. Chiny ponoszą odpowiedzialność za koronawirusa niezależnie od tego, czy epidemia powstała w wyniku wycieku z laboratorium, czy też w klasyczny sposób. Komunistyczne władze Chin działały dokładnie jak władze sowieckie po katastrofie w Czarnobylu w 1986 r., Czyli wszystkiemu zaprzeczały i bagatelizowały problem. Za tą niefrasobliwość świat zapłacił ogromne pieniądze (o ofiarach śmiertelnych nie wspominając). Chińczycy zwyczajnie okłamali świat o skali zagrożenia i liczbie chorych.
Na razie wojna konwencjonalna między USA a Chinami na pełną skalę jest mało prawdopodobna. Spekulacje dotyczą raczej tego, czy jest możliwe ograniczone intensywne starcie, jak między Iranem i USA w 2019 r. Wśród amerykańskich wojskowych panuje przekonanie, że taki konflikt byłby pożądany, bo zakończyłby się zwycięstwem Amerykanów i opóźnił tempo wzrostu chińskiej potęgi. To, co powstrzymuje amerykańskie „jastrzębie” od tej „małej zwycięskiej wojny”, to fakt, że nikt nie może przewidzieć, ile ona potrwa. Chiny to nie Iran. Już są globalnym mocarstwem. Będą walczyć bliżej własnego terytorium. Poza tym dla chińskiej dyktatury łatwiejsze są do zaakceptowania straty w ludziach niż dla amerykańskiej demokracji. Chińscy politycy doskonale zdają sobie sprawę z tego atutu. Lubią żartować, że naród chiński ma kilka milionów kawalerów, którzy chętnie umrą za ojczyznę. A o ile w USA śmierć każdego żołnierza jest wielką, medialną tragedią, o tyle na Chińczykach nie robi to żadnego wrażenia.
Jedno jest pewne: cały wiek XXI upłynie pod znakiem konfliktu USA z Chinami. A to, czy wyjdzie poza ramy zimnej wojny, może zależeć od przypadku.